Nie zależało mi na tym, żeby zajechać do tego miasta, ale Czarek chciał je zobaczyć, więc przyjechaliśmy tutaj z Kioto na jeden dzień. Zdecydowanie nie żałuję – zamek, który się tutaj znajduje jest jednym z ładniejszych, które widziałam w Japonii. Poza tym kiedy wracam myślami do tego miasta, przed oczami staje mi ładnie oświetlona dzielnica Shinsekai z lampionami i wysoką wieżą.
Zamek w Osace
Był to pierwszy japoński zamek, który zrobił na mnie wrażenie. Widzieliśmy go już z daleka – łypał na nas okiem ze wzgórza między wielkimi wieżowcami, więc wzbudzał moje zainteresowanie dużo wcześniej niż zdążyliśmy do niego podejść.
Zdecydowaliśmy się nie wchodzić do środka, bo była naprawdę spora kolejka, a nie byliśmy pewni co nas tam czeka. Jeśli okazałoby się, że coś podobnego do zamku Nijo w Kioto (głównie ściany z malunkami i nic poza tym) to nie bylibyśmy zadowoleni, tracąc czas na stanie w kolejce. Zrezygnowaliśmy więc i podziwialiśmy go tylko z zewnątrz z różnych perspektyw.
Na około znajdowało się dużo drzew wiśni, które jeszcze nie zakwitły. Był to już okres hanami, do tego weekend, a ludzi nie aż tak dużo jakby można było się spodziewać. Wyglądało jakby Osaka nie była zbyt obleganym miastem i za bardzo nie nastawiała się na turystów. W porównaniu z Kioto czy Tokio, o wiele mniej ludzi mówiło tutaj po angielsku, a i oznaczeń w tym języku było zdecydowanie mniej.
Spod zamku roztaczał się mały widoczek na miasto, głównie na strzelające w niebo wieżowce.
To tutaj pierwszy raz zjedliśmy takoyaki, czyli małe kulki z kawałkiem ośmiornicy smażone na głębokim oleju, podawane z sosem. Nawet mi smakowały, chociaż nie zawsze mogłam się doszukać w nich faktycznie smaku ośmiornicy – w większości było czuć samo ciasto i sos.
Spędziliśmy tutaj koło 1 godziny, bo byliśmy zafascynowani tym miejscem. Gdybyśmy weszli do środka, pewnie minęłaby kolejna godzina.
Świątynia Shitennoji
Kolejny krok zwiedzania Osaki. Wybraliśmy sobie kilka miejsc do zobaczenia, ale właściwie ten był przedostatni (wtedy tego jeszcze nie wiedzieliśmy).
Świątynia była niewielka i to tutaj poczułam powtarzalność architektury – jeden budynek skojarzył mi się z Yasaka shrine z Kioto, a tutejsza pagoda z tą w Senso-ji w Tokio. Ale nie zrozumcie mnie źle – nie miałam jeszcze dość Japonii i zwiedzania świątyń, wciąż mi się to podobało, ale zauważałam podobieństwa (by nie rzec, że budowle wyglądały identycznie 😉 ). Klimat wciąż mi się podobał i nie miałam nic przeciwko zwiedzaniu.
Tutaj dodatkową atrakcją był rajd w Pokemon Go, w które grałam od niedawna. Zebrało się 20 osób (czyli maksymalna ilość) – byłam pod wrażeniem, że aż tyle i we Wrocławiu przekonałam się, że to faktycznie sporo.
Można było wejść na pagodę, ale trzeba było zdjąć buty i to nas w sumie zniechęciło. Gdyby było ciepło, nie wahalibyśmy się zbytnio, bo pewnie chodzilibyśmy w klapkach, ale tutaj trzeba by było szukać skarpetek w plecakach, rozwiązywać buty i w ogóle tyle zachodu, żeby wejść na górę. 😉 😀
Shinsekai i świecące szyldy
Do dzielnicy Shinsekai dotarliśmy jak jeszcze było jasno. Wiedziałam, że tutaj najładniej jest po zmroku, a że zrobiliśmy się głodni, to poszliśmy do restauracji.
Było to o tyle ciekawe miejsce, że można było złowić swój obiad – ludzie siedzieli przy stolikach na łódkach, a między nimi pływały ryby. W Japonii chyba lubią mieć swój wkład w przygotowanie jedzenia nawet w knajpach – innymi razem byliśmy w miejscu, gdzie samemu gotowało się sobie różne produkty w wielkim garnku z wywarem.
Tutaj wystrój był całkiem fajny i to głównie dzieci miały frajdę, łowiąc ryby. Ja się nie odważyłam, zamówiłam sobie sashimi i zjadłam na spokojnie, bez wyrzutów sumienia. 😉 Pewnie nie udałoby mi się złapać żadnej ryby i tylko niepotrzebnie by się stresowały. 😉
Rozumiem też, że nie wszyscy polubiliby takie miejsce, już słyszę głosy, że to niehumanitarne…
Jak wyszliśmy na zewnątrz, było już ciemno i naszym oczom ukazał się cudny widok! Pełno było zapalonych lampionów i kolorowych szyldów. Jeden prawie wchodził na drugi, ale bardzo mi się to podobało. Miejsce wyglądało jak takie mini Shinjuku tylko trochę bardziej kojarzyło się ze starodawną Japonią, a nie z tą bardzo nowoczesną.
Nad wszystkim górowała wieża, która zmieniała kolory – raz świeciła na fioletowo, innym na niebiesko, by potem przejść na zielony. Gdybym znała japoński, wszędzie widziałabym kolorowe napisy, a tak były to dla mnie ładne podświetlone znaczki narysowane ręką artysty. 😉
Ta stara dzielnica podobała mi się najbardziej z odwiedzonych miejsc w Osace. Zrobiła na mnie takie wrażenie, że wrzuciłam ją na tapetę w telefonie! 😉 A wierzcie mi, nieczęsto ją zmieniam. 😀
Poszwędaliśmy się tutaj trochę i w sumie te widoki zaspokoiły zupełnie naszą potrzebę zobaczenia Osaki. Zdecydowaliśmy się więc wracać, bo i tak czekało nas półtorej godziny jazdy pociągiem do Kioto.
Nisia
Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.
Posty, które mogą Ciebie zainteresować:
piękne widoki a najbardziej zamek 🙂