Jak mogłabym nie skusić się na sushi, będąc w Japonii? To przecież z tym państwem kojarzy się ta potrawa pomimo tego, że w chwili obecnej sushi można dostać prawie na całym świecie (zgaduję, że w Ameryce Łacińskiej mogłoby być ciężko :P) i w Polsce często sushi jest bardziej urozmaicone niż tam. No, ale, spróbować trzeba, a nie wybrzydzać! 😉
Zamiast zwyczajnie kupować posiłek w knajpie, wpadłam na lepszy pomysł, a mianowicie aby pójść na kurs sushi i nauczyć się je robić prosto od specjalisty! 😀 Kilka lat temu próbowałam sama robić sushi, ale z wędzonej ryby, kilku ubogich składników i zwykłego ryżu – zdecydowanie nie było porównania z oryginałem.
Znalazłam więc kurs, poczytałam opinię i zrobiłam rezerwację. Zdecydowanie był to dobry wybór i mieliśmy sporo dobej zabawy zarówno w trakcie przygotowań jak i jedzenia tych pyszności! 😀
Kurs sushi – nie zawsze było łatwo 😉
Miejsce nazywało się Cooking Sun Tokyo (mają jeszcze jedną miejscówkę w Kioto) i zajęcia odbywały się w mieszkaniu w dzielnicy Shinjuku. Nikt poza nami nie zapisał się na kurs na tą godzinę, więc właściwie mieliśmy prywatny kurs sushi – to dopiero było coś! 😀 Opiekowała się nami Yuki, a od czasu do czasu pomagała inna instruktorka.
Dość szybko zabraliśmy się do roboty – na początek przygotowaliśmy ryż – był on już ugotowany, inaczej całość trwała by jeszcze dłużej. Tak samo było z niektórymi składnikami, bo jednak nie mieliśmy całego dnia, żeby czekać aż suszona ryba odpowiednio się nasączy. 😉 Zroliśmy też dashi, czyli bulion, który jest używany do dużej ilości dań japońskich.
Kuchnia była odpowiednio przystosowana i zaekwipowana na takie zajęcia – przy swojej desce do krojenia każdy miał specjalne pałeczki do gotowania, które były większe niż zwykłe pałeczki. Na szczęśćie razem z Czarkiem mamy wprawę w używaniu pałeczek (za dużo azjatyckiego jedzenia 😉 ), więc sprawnie się nimi posługiwaliśmy – przyznam, że Yuki była pozytywnie zdziwiona. Ponoć zdarzało się, że niektórzy mieli ogromny problem i ciągle im coś spadało z pałeczek. I tak samo niektórym skończone już sushi rozwalało się na talerzu – ale w końcu chodzi o dobrą zabawę, a nie sztukę! Jedzenie musi dobrze smakować, fajnie jak dobrze wygląda, ale z tym różnie bywa i czasem trzeba to zaakceptować. 😉
Dostawaliśmy też inne kuchenna narzędzia, jak przyszła ich pora – do ryżu dostaliśmy małe białe łopatki, którymi wygodnie nakładało się go na płaty nori czy na rękę. Generalnie kawałki sushi powinny być takiej wielkości, aby można było je zjeść na raz – ponieważ wiedziałam, że ja mocno nie rozdziawię buzi (zdarza mi się czasem jeść sushi na dwa razy), to nie brałam zbyt dużej ilości ryżu i moje kawałki nie były olbrzymie.
Chociaż moje obżarstwo i zamiłowanie do sushi czasem krzyczało, żeby dawać więcej i więcej, żeby było co jeść! Dobrze, że nie posłuchałam, bo i tak każdy jadł to, co sam przyrządził i chyba bym pękła jak bym miała zjeść więcej ryżu. 😛 😀
Jak już ryż był gotowy, zabraliśmy się za omlet (tamago), do którego była potrzebna specjalna patelnia. Nie wiem, czy zwróciliście kiedyś na to uwagę, ale tamago składa się z kilku warstw – trzeba go zwinąć w rulonik tak, żeby się nie rozwalił i nie przypalił w międzyczasie, a potem odciąć boki i pokroić w paski.
Potem przyszła kolej na nigiri, z którym nie było zbyt dużo kłopotu – rybki były już przygotowane, więc wystarczyło zwinąć w kulkę odpowiednią ilość ryżu i położyć na nie kawałki świeżej ryby tak, żeby nie spadła. 😉 Trochę więcej zabawy było z krewetką, ponieważ trzeba było ją przekroić w taki sposób, aby się nie rozleciała, a nie było to aż takie łatwe. Udało się jednak i był to już drugi powód do dumy. 😉
Z małymi rolkami sushi (hosomaki) też specjalnie nie było problemu – poszły całkiem sprawnie. Trochę gorzej było z rolką California, która już nie chciała tak bardzo słuchać i groziła rozwaleniem się na kawałki. Udało mi się ją jednak ułożyć ładnie na talerzu – jeden kawałek rozpadł się, ale dopiero w trakcie jedzenia, więc to się nie liczy! 😉
Na koniec zrobiliśmy Inari age – jest to cienki plasterek tofu smażony na głębokim oleju i nasączony takimi składnikami jak sake czy dashi. Do środka włożyliśmy ryż i tyle. Przyznaję, że Inari age nie podbiło mojego serca, a nawet było mu do tego całkiem daleko. 😉
Kurs to nie tylko jedzenie
W trakcie jak my robiliśmy sushi, Yuki nie tylko pilnowała, żeby nam wyszło, a także opowiadała różne ciekawostki. Dowiedziałam się na przykład, że kiedyś sushi wcale nie było tanim jedzeniem – wręcz przeciwnie. Teraz bywa różnie, bo w knajpach z pasami, na które wrzuca się gotowe sushi (tzw. conveyor belt) 2 kawałki kosztują już od 150 yenów (ok 5zł), ale są i takie miejsca, gdzie zapłacisz za to samo 20,000 yenów.
Yuki polecała wybrać się na targ rybny Tsukiji i tam coś zjeść. Taki właśnie mieliśmy plan i udało nam się go zrealizować (o tym niżej). 🙂 Myślałam, że to dobrze świadczy, że o takim miejscu mówi miejscowa, bo prawdopodobnie targ nie jest bardzo turystyczny, ale chyba się myliłam. 😉
Czarek pytał się, czy to prawda, że w Japonii powinno się zostawiać trochę jedzenia, bo inaczej kucharz pomyśli, że dał za mało (taka opinię słyszał). Yuki odparła, że Japończycy nie lubią marnować jedzenia i bardziej doceniają jak zje się wszystko co ma się na talerzu. Natomiast podobną opinie mają Japończycy o Chińczykach – że tam lepiej zostawić coś na talerzu i nie jeść wszystkiego. Ciekawe czy w Chinach myślą tak samo o jakiejś innej narodowości. 😀
Cały czas na spokojnie wykonywaliśmy polecenia Yuki, a ona cierpliwie mowiła co dalej i pomagała kiedy było trzeba – a czasem tego potrzebowaliśmy. Prawie ciągle byliśmy zajęci i przez to czas minął bardzo szybko. Dobrze się bawiliśmy, a na koniec mieliśmy nie tylko pyszne, ale i ładne sushi przygotowane własnoręcznie! 😀 Rozpierała mnie duma, więc jedzenie było jeszcze lepsze! Do tego przygotowane z bardzo świeżej ryby, która prawie rozpływała się w ustach. Mniam! 😀 Warto było nic nie jeść po śniadaniu, żeby potem być w stanie wcisnąć wszystkie te pyszności! 😀
Praktycznie
Całość zajęła ok 2,5 godziny, dostaliśmy pomarańczowy fartuszek i wszystkie składniki, więc nie było trzeba martwić się o nic. Należało tylko przyjść z dobrym humorem i otwartym umysłem. 🙂 Jak jest więcej osób to gotowanie trwa trochę dłużej i jest więcej instruktorek (2-3).
Do sushi dostaliśmy jeszcze miseczkę miso i dokupiliśmy też sake na spróbowanie w cenie 500 yenów. Sam kurs kosztował 8,000 yenów za osobę.
Ogólnie jest to świetny pomysł na urozmaicenie wyjazdu i zaczerpnięcie kultury w trochę inny sposób niż zawsze. 🙂
Targ rybny Tsukiji
Na targ udaliśmy się innego dnia przed południem, żeby od razu zjeść obiad. W Japonii sławne są licytacje tuńczyków na tym właśnie targu, ale w chwili obecnej targ został podzielony na 2 części – tą, gdzie rybacy sprzedają ryby restauracjom oraz tą bardziej turystyczną, gdzie również można kupić ryby oraz coś zjeść. Nie smuciło mnie to szczególnie, że nie zobaczymy licytacji, zwłaszcza że i tak nie byłabym w stanie wstać o 4 nad ranem, żeby na nią przyjść. 😉
Poszliśmy na sushi i było to nasz trzeci raz w Japonii (wliczając kurs). Myślałam, że w kraju kwitnącej wiśni będzie więcej suszarni, ale wygląda na to, że we Wrocławiu jest ich większe zagęszczenie i serwują bardziej zmyślne rodzaje sushi. 😉 W Japonii więcej spotkaliśmy knajp, gdzie podawali głównie udon czy ramen.
Czarek miał dość sushi, pokręciliśmy się więc trochę po targu, żeby znaleźć coś innego do zjedzenia. Trafiliśmy na mały food truck, skąd dochodziły nad bardzo głośne okrzyki kucharza nawołującego do jedzenia. Świetnie sprawował się w tej roli, bo my trafiliśmy tam chyba właśnie przez niego. 😀
Podawali tam grillowanego tuńczyka, ale przyrządzonego w dość specyficzny sposób, ponieważ na koniec kucharz przypiekał go palnikiem. 😀 Było to dość zjawiskowe, a tuńczyk smakował doskonale! 😀
Najlepsze sushi w Tokio! 😉
Przyznaję, że najbardziej w Japonii smakowało mi sushi przyrządzone przeze mnie samą. 😀 Nie wiem, czy była to kwestia tego, że trochę pracy mnie to kosztowało i byłam z niego dumna, a może kwestia klimatu kursu czy po prostu tego, że byłam wtedy już potwornie głodna, a każdy wie, że w czasie ogromnego głodu wszystko dobrze smakuje! 😉
Dodatkowo przemawia fakt, że na targu weszliśmy do zwykłej suszarni – było ich naprawdę dużo i jakoś trzeba było wybrać, więc może nie trafiliśmy do najlepszej.
Trzymam się jednak wersji, że po prostu jestem taką dobrą kucharką, że przebiłam nawet japońskiego mistrza sushi! 😀
Nisia
Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.
Posty, które mogą Ciebie zainteresować:
Wygląda przepysznie – po prostu masz ukryty talent 😉
♥️ dzięki! 😄