Życie w dziczy (Khao Sok, Tajlandia)

Khao Sok

Kładziesz się do łóżka, gasisz światło i słuchasz głośnego dźwięku świerszczy. Nawet jeśli masz włączoną klimę to jej szum nie zagłusza tego odgłosu. Od czasu do czasu zakrzyczy jakaś małpa. Jak masz szczęście usłyszysz wydzierającą się cykadę, albo spotkasz ją twarzą w twarz jak wleci w Ciebie gdy wracasz z nocnego safari i nie będziesz wiedział co to za duże bydle Ciebie atakuje. 😉

Khao Sok to bardzo dziewicze miejsce, pod tym kątem przypominało Perhentian islands w Malezji. Właściwie niewiele tu było do roboty poza łażeniem w dżungli, spływaniem rzeką czy jedzeniem. Ale czuło się wszechobecną naturę i to było super. Słyszałam, jak przewodnik mówił turystom jak dojść do jeziora z ich noclegu i ostrzegał przed słoniami, które można było spotkać po drodze. I z jednej strony ta natura była niebezpieczna i dzika, a z drugiej jednak zwierzęta trzymały się z dala od ludzi i atakowały tylko w ostateczności (nie licząc komarów 😉 xD).

Chatka, w której spaliśmy

Night safari

Do Khao Sok zajechaliśmy jakoś po godzinie 15, ale nie planowaliśmy się obijać, chcieliśmy jeszcze wykorzystać ten wieczór. Niestety nie udało się zabrać na dłuższy trekking trwający aż do nocy, gdzie moglibyśmy dodatkowo doświadczyć trzech potraw ugotowanych na bambusie. Załapaliśmy się jednak na nocne safari, które też było częścią tej pierwszej wycieczki, i zaczynało się dopiero o 19.

Łaziliśmy po dzungli jakieś 3h, wchodząc w różne zakamarki i szukając zwierząt. Dostaliśmy latarki, dzięki którym mogliśmy coś widzieć, bo w dżungli było niesamowicie ciemno. Szliśmy grupą kilkuosobową i co jakiś czas spotykaliśmy inne podobne.

To zdjęcie idealnie pokazuje jak bardzo było ciemno

Widzieliśmy małpki śpiące wysoko na drzewach, przy rzece pod kamieniem znależliśmy węża, po drodze kilka śpiących ptaków, które wyglądały na sztuczne – w ogóle nie reagowały na to, że przechodziliśmy obok i wydawaliśmy odgłosy zdumienia. 😀

Nasz przewodnik, Rango pokazał nam sztuczkę, dzięki której znaleźć można było pająki i jak się okazało była ich cała masa! Chodziło o to, by przyłożyć latarkę blisko oczu i tak szukać – oczy pająków odblaskiwały światło i łatwo można było je dostrzec. Te wszechobecne nieduże pająki nie gryzły jednak ludzi, chyba że w ostateczności, żeby się bronić, na przykład jak ktoś próbował je ścisnąć (nie próbowaliśmy, uwierzyliśmy na słowo :P).

Widzieliśmy też tarantule i czarne skorpiony (mało jadowite). Wytłumaczono nam, że skorpiony, które mają duże szczypce i wąski ogon mają mało szkodzący ludziom jad. Bardziej trzeba uważać na żółte skorpiony z dużym ogonem i małymi szczypcami, bo one bodajże mogły zabić czlowieka, ale występowały dużo rzadziej.

Gdzieś po drodze przyczepił się do mnie ogromny motyl – siadł sobie na moim brzuchu i najwidoczniej było mu tam dobrze, bo przesiedział nan im z 20 minut. Motyl był cudny, ale oczywiście w takim mieszczuchu jak ja wywował najpierw strach. 😛 Był ze mną jednak tak długo, że przestał mi przeszkadzać i przestałam się go obawiać. W końcu może olbrzymi, ale jednak to tylko motyl. 🙂

Pasażer na gapę 😀

Rango pokazywał nam zdjęcia lamparta i innych małych dzikich kotów, które spotkał poprzednio w dżungli, teraz niestety nie udało się ich wypatrzeć. I tak byłam pod wrażeniem jak oni znajdują te wszystkie zwierzęta czy insekty chowające się po drzewach.

To night safari na sam początek przyjazdu to był świetny pomysł! Raz że koleś pokazywał, że to pająki bardziej boją się nas niż my ich, dwa że miałam okazję oswoić się z gigantycznym motylem (który swoją drogą z reguły się tak nie zachowuje według tego co Rango mówił). A to wszystko w dzikiej ciemności z dżungli tajlandzkiej. To sprawiło, że potem jakoś nie bałam się aż tak insektów. No i miałam frajdę ze spaceru. 🙂

Odpoczynek i wyciszenie

Wioska jest świetna na odpoczynek, jest to zupełnie inny świat, nie ma więc problemu, żeby zapomnieć o codzienności. 😉 Jak ktoś lubi, może sobie siąść w knajpce o dobrze dopasowanej nazwie Nirvana i jarać blanty, które w Tajlandii są legalne (knajpek jest kilka w mieście). Są tam hamaczki, które jeszcze bardziej pomagają się zrelaksować. Odgłosy dżungli na początku mogą wywoływać gęsią skórkę, ale jak już człowiek się oswoi, działają kojąco. 😉

Praktycznie

Wioskę można przejść wzdłuż w kilkanaście minut 😀

Gdzieś wyczytaliśmy, że wycieczki są tańsze w mieście niż online czy w hotelach, ale porównywaliśmy je i wyglądały tak samo albo bardzo podobnie. My korzystaliśmy z oferty Our Jungle House. Można było dogadać się z nimi z wyprzedzeniem, niektóre wycieczki były dostępne z dnia na dzień. Mieli fajnie opisane wycieczki i sprawiali wrażenie profesjonalnych. W rzeczywistości nie do końca tak było, bo chcieli od nas skan paszportu do ubezpieczenia grupowego, a potem się okazało, że przewodnik ich nie dostał i pytał nas o to samo. A my już paszportów nie mieliśmy w trakcie wycieczki, żeby przypadkiem ich nie zgubić.

Mieli też przekazać nam szczelna torbę, którą Czaro chciał od nich kupić (czatował z nimi na whatsuppie), ale samochód w ogóle do tego hotelu nie zajechał, więc nikt jej nie odebrał i ostatecznie jej nie dostaliśmy (ale też nie okazała się niezbędna). W trakcie samej wycieczki nie było jednak problemów, wszystko poszło sprawnie. Tylko ten początek zostawił dziwne wrażenie, bo myśleliśmy że w takim miejscu wszystko będzie dopięte na ostatni guzik.

To jest może połowa wioski 😀

W hotelu, w którym kupiliśmy wycieczkę, polecali nam założyć długie spodnie chociaż nie spytaliśmy dlaczego. Potem przyszło mi do głowy, że może to po to, żeby pijawki nie przyczepiły się tak łatwo (fuj!). Następnego dnia nad jeziorem przewodnik kazał nam użyć sprayu na komary właśnie na pijawki. A też w dżungli widziałam ostrzeżenie przed pijawkami i Rango (lokalny przewodnik) też je wspominał. Ponoć nie pojawiają się jak nie pada, ale pijawki wzbudzają we mnie takie obrzydzenie, że wolałam się zabezpieczyć jak już miałam światomość, że można je spotkać.

Naszym przewodnikiem był Rango – mówił po angielsku i wydawał się kompetentny. Wstęp do parku narodowego kosztował 240 bahtów za osobę, bilet można było wykorzystać następnego dnia w trakcie wycieczki nad jezioro.

Ciut więcej praktycznych informacji o Khao Sok:
– ceny jedzenia są podobne do cen w Chiang Mai,
– w wiosce znajduje się bankomat,
– internet mobilny działa ok (kupiliśmy kartę w sklepie w Bangkoku), całkiem dobry zasięg był – chociaż w dżungli nie sprawdzałam, bo nie potrzebowałam, 😉
– były miejsca, żeby zrobić sobie pranie, bodajże 50 batów za 1kg,
– można tu dojechać busem, który według rozkładu jedzie przynajmniej godzinę dłużej niż jedzie się samochodem. My zamówiliśmy sobie prywatną taksówkę, która jechała krócej, ale kosztowała całkiem spoko (1800 bahtów za przejazd), ale za to jechała sprawnie i mieliśmy konfort. W jedną stronę przyjechało jakieś ładne BMW czy Mercedes, a w drugą obszerny bus, cały dla nas. Rezerwowaliśmy przez stronę https://12go.asia/pl.

Tyle miejsca mieliśmy w busie 😀

To miejsce miło mnie zaskoczyło, bo spodziewałam się dużo więcej robali włażących nam do domku, a były tam głównie malutkie mrówki (w niedużych ilościach) i na koniec pojawiły się 3 włochate gąsienice w łazience. Od czasu do czasu pojawił się jakiś komar, ale dzielnie próbowaliśmy je zagazować. 😛 Oczywiście nie trzymaliśmy jedzenia w pokoju, żeby nie zachęcić owadów do przyłażenia.

Ogólnie mega fajne miejsce, polecam każdemu, zwłaszcza teraz, zanim zrobi się zbyt popularne i turystyczne. 😉 Dużo ludzi jedzie tam tylko na jeden dzień, żeby popływać na jeziorze albo ewentualnie tam przenocować i myślę, że to jest błąd. 🙂

Nisia

Cheow lake

Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.

Posty, które mogą Ciebie zainteresować:

Dodaj komentarz