Biały Żuraw (Himeji, Japonia)

Poprzednio pisałam o świątyni Shoshazan Engyo-ji znajdującej się na górze Shosha, gdzie kręcono „Ostatniego Samuraja”, dziś będzie o pięknym białym zamku w Himeji. Wspominania zeszłorocznego wyjazdu do Japonii ciąg dalszy. 🙂

Zamek w Himeji

Do zamku tak naprawdę mieliśmy 2 podejścia: pierwszego dnia jak tylko przyjechaliśmy do miasta i następnego, kiedy mieliśmy cały dzień na zwiedzanie i potencjalnie więcej czasu, żeby go obejrzeć. Zwiedzanie z przewodnikiem trwa 2h, więc martwiliśmy się pierwszego dnia, że nie zdążymy. Zdecydowaliśmy się więc zostawić wejście do środka na kolejny raz.

Zamek miał 2 mury – zewnętrzny i jeden na terenie zamku. Po godzinie 16 można było tylko chodzić po zewnętrznej części, cały zamek otwarty był do 17. Na początku zdecydowaliśmy się poszukać zakwitniętych drzew wiśni, które urozmaiciły by nam kadr. Drzew było niewiele, zarówno z kwiatami, jak i bez nich. 😉 Ale zamek było widać bez problemu! Ba, było go widać nawet z dworca oddalonego o pół godziny piechotą, ponieważ budowla została wzniesiona ponad murami na wzgórzu i do tego stała na dodatkowym podwyższeniu. Można więc go było podziwiać zarówno z ulicy jak i ze Starbucksa, w którym siedliśmy na śniadanie przed wyjazdem do Tokio, żeby zjeść zwykłą europejską kanapkę. 😉

Zamek wydawał się być większy niż ten w Osace, a na pewno zajmował o wiele większy teren, licząc wszystkie ogrody i mury. Ale było tu zdecydowanie mniej ludzi i przyjemniej się go oglądało. Wygląda na to, że Himeji nie jest tak często odwiedzane, mimo iż znajduje się tylko pół godziny shinkansenem od Kioto.

Po przejściu przez wewnętrzna bramę i pokazaniu biletów, obsługa prowadziła nas prawie za rączkę jak owieczki – może dlatego, że wtedy również było już po 15:30 i chcieliś przyspieszyć zwiedzanie. O dziwo, najpierw zostaliśmy skierowani do środka zamku gdzie trzeba było oczywiście zdjąć buty. Nie dało się najpierw zwiedzić ogrodów, chyba że ktoś przeszedł przez barierki i poszedł drogą prowadząca do wyjścia. 😛 Każdy dostał siatkę foliową na buty, żeby zabrać je ze sobą. Wyobraźcie więc sobie tłum ludzi wchodzący do zamku, każdy boso i z białą reklamówką w ręku. 😉

Szliśmy cierpliwie piętro po piętrze, mijając co chwilę puste pomieszczenia – nie zostały w nic wyposażone, nie było nawet replik broni w miejscu, gdzie były składowane. Trochę mnie to zawiodło, bo nie jest to zbyt duża frajda oglądać puste pokoje. W dodatku porobione były „korytarze” jak na lotnisku pomimo tego że nie było dużo ludzi, więc łaziliśmy więcej niż było trzeba z nadzieją, że warto było wchodzić po wąskich schodach na ostatnie piętro i po raz kolejny mrozić stopy. 😉

…Nie było warto. 😉 Widok nie był wspaniały, a na górze nie było żadnej niespodzianki, na którą naiwnie liczyłam. 😉 Szybciutko stamtąd wyszliśmy i jeszcze połaziliśmy po okolicy, podziwiając i szukając odpowiedniego kadru. Gdybym wiedziała, jak to faktycznie wygląda, to prawdopodobnie nie skusiłabym się na łażenie po zamku. Widoki na zewnątrz były ładniejsze. 😉

Pora na jedzonko – Shabu-shabu

Słyszeliście kiedyś o shabu-shabu? Coś podobnego o nazwie Hotpot soup jedliśmy w Cameron Highlands w Malezji – tutaj dostaliśmy wywar z kaczki, mięsko, grzybki i jakąś zieleninkę i trzeba było samemu sobie upichcić te produkty. Nie do wiary, ile przy tym zabawy – w domowej kuchni nie ma jej aż tyle. 😉

Trzeba najpierw wrzucić trochę warzyw, potem na pałeczki wziąć jeden kawałek mięska, zanurzyć do wywaru (ale nie puszczać), potrzymać z 10 sekund (chyba że mięsko pokrojone jest na grubsze kawałki) i gotowe. Potem mięsko macza się w sosie. Warzywa dorzuca się na bieżąco i co jakiś czas wyjmuje i zjada ze smakiem – pychota! ^^

W tej knajpie (a może w tym regionie) to jedzonko nie było zbyt urozmaicone, w Malezji mieliśmy więcej składników. Shabu-shabu widziałam na filmiku od Gonciarza i tam było dużo różnorodnego jedzenia – cały stół był zastawiony. A tutaj dość ubogo, chociaż wcale nie tak tanio (jak w Malezji na hot pocie) – ok. 1480 yenów za osobę. Nie mogliśmy jednak odmówić sobie tej przyjemności. 🙂

Co ciekawe, płaciliśmy przy wyjściu kucharzowi, który jeszcze odprowadził nas do samych drzwi (po tym jak założyliśmy buty). Do tego wszyscy z kuchni głośno żegnali się z nami – w sumie to dość miłe jak każdy chce coś powiedzieć zanim wyjdziesz, człowiek się czuje bardziej ważny. 😉 😀

Praktycznie

Zwiedzanie zamku z przewodnikiem mówiącym po angielsku było o godzinie 10 i 13. Bilet kupuje się osobno w informacji koło kas, kosztuje dodatkowe 1000 yenów.

Sam wstęp do zamku też kosztuje 1000 yenów.


Wróciłam! Mam nadzieję, że na stałe, bo te moje powroty są różne. 😛 Wraz ze zbiorową izolacją nie było możliwości wyjazdu, a przez to moja motywacja do opisywania podróży siadła bardzo mocno (no bo co opisywać…?). Mam nadzieję, że to się jeszcze zmieni. Za 2 tygodnie jadę do Budapesztu, więc będzie o czym pisać. 😀 Tak dawno nie byłam za granicą, że chyba padło mi na mózg – ubzdurałam sobie, że będzie to mój pierwszy samotny wyjazd za granicę, a przecież mam już 2 za sobą! 😀

Trzymajcie kciuki!

Nisia

Photo by Czaro (instagram.com/czesu)

Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.

Posty, które mogą Ciebie zainteresować:

Dodaj komentarz