Przed dalszymi wyjazdami zawsze się stresuję – jeżdżenie po Hiszpanii jest dla mnie prawie jak pojechanie na drugi koniec Polski i wtedy stresu nie ma. To prawie jak mój kolejny dom, bo byłam tam wiele razy, trochę mówię po hiszpańsku i uwielbiam ten kraj. Czuję się tam dobrze. 🙂
I o ile Europa nie rodzi we mnie zbyt dużego stresu tak podróż do Meksyku czy Azji to trochę większe wyzwanie, bo jest tam zupełnie inna kultura, ludzie z inną mentalnością, inne wierzenia, nieznane obyczaje i miejsca. A jak wiadomo nieznane wzbudza obawy, bo nie wiadomo tak do końca czego można się spodziewać. 🙂
Mimo iż trochę już świata zwiedziłam (ale głównie Europę) to wciąż jednak stres jest. Najbardziej chyba martwi mnie, że spóźnię się na autobus albo jeszcze lepiej na samolot, chociaż nigdy w życiu mi się to nie zdarzyło (o tym jak prawie spóźniliśmy się na samolot w Kuala Lumpur przeczytasz niżej 🙂 ).
I stres mija tak szybko jak się pojawia – jak tylko wsiądę w pierwszy pociąg czy samolot, zapominam o nim i więcej nie wraca. 🙂 Za niego wchodzi podekscytowanie i oczekiwanie na nowe wrażenia…
Nasza podróż z domu do miejsca docelowego zajęła około 29 h. Najpierw trzeba było pojechać pociągiem do Warszawy, żeby wsiąść w samolot do Kataru, gdzie mieliśmy niecałe 2h na przesiadkę do Kuala Lumpur. Tam wsiedliśmy w kolejny samolot lecący na Langkawi, gdzie zaczęliśmy przygodę. Początkowo chceliśmy zacząć od Kuala Lumpur, ale ponieważ mieliśmy w planach dużo intensywnego zwiedzania w stolicy Malezji, a byliśmy po długiej podróży, stwierdziliśmy, że najpierw pojedziemy poodpoczywać na jedną z wysp. I był to świetny pomysł! 🙂
Ale od początku…
Podróż do Warszawy przebiegła dość spokojnie. Oczywiście musiał znaleźć sie pijany facet gadający tak głośno, że słychać go było w całym przedziale. Mnie to na szczęście jakoś szczególnie nie przeszkadzało – w końcu jechałam pierwszy raz do Azji i wokół tego skupiały się moje myśli. Ale jakaś dziewczyna zwróciła mu uwagę i w ten sposób stała się obiektem głupich żartów. Prostaki jak widać są wszędzie. 😉
[Jak to piszę, będąc na Langkawi, lata wokół mnie sporo małych muszek. Ciekawe czy mnie pogryzą i będę cała w ciapki… o_O Jak obstawiacie? :D]
Z dworca centralnego, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby coś zjeść, można dojechać na lotnisko Chopina kolejką. Ciekawe jest to, że zarówno Koleje Mazowieckie jak i SKM-ka na trasie na lotnisko akceptowały bilety zkm. Kupiliśmy je w automacie na zewnątrz dworca, a w środku pociągu znajdował się zwykły kasownik. Tego jeszcze nie widziałam – wygląda na to, że nawet własny kraj może czasem zaskoczyć. 😉
Na lotnisku w Warszawie bardzo wolno szło sprawdzanie bagażu podręcznego, ale mieliśmy sporo czasu, więc nie było problemu ani spiny. Wsiedliśmy w samolot i tu wszystko przebiegło spokojnie i zgodnie z planem (o podróży samolotem i jak się do niej przygotować przeczytasz w kolejnej notce).
Za to duży stres pojawił się w Kuala Lumpur, gdzie staliśmy prawie 30min (!) do sprawdzenia paszportów tuż po wylądowaniu i kolejka prawie się nie ruszyła, więc po tym czasie wciąż byliśmy daleko z tyłu. Zostało nam półtorej godziny, żeby odebrać bagaż i potem go nadać na następny lot, przejść przez check-in i znaleźć bramę. A check-in zamykali za 45 minut.
Zapytaliśmy więc ludzi po drodze czy nie mają nic przeciwko, że przeskoczymy kolejkę i tak znaleźliśmy się prawie na początku i udało się zdążyć na lot do Langkawi. Trochę też dzięki jednemu kolesiowi, bo pytaliśmy każdego po kolei i w pewnym momencie on powiedział bardzo głośno (tak że chyba wszyscy go słyszeli), że jeśli ucieka nam samolot to żebyśmy darowali sobie pytanie tylko wszystkich ominęli! 🙂 To nam trochę pomogło, chociaż i tak nie chcieliśmy wszystkich zupełnie zignorować i czasem mówiliśmy na przykład, że jesteśmy spóźnieni na następny lot i ich wymijaliśmy, z reguły nie czekając zbyt długo na odpowiedź. Niektórzy nie byli chyba zbyt zadowoleni, ale nam było to obojętne 😛 (mój mózg zaczął już analizować możliwości, co zrobić jeśli nie zdążymy!), a nikt jakoś szczególnie nie zaprotestował. 😉 Jak byśmy stali dalej w kolejce to napewno byśmy nie zdążyli i trzeba by było wydać dużo kasy na nowy bilet i nasza wystarczająco długa podróż przeciągnęłaby się jeszcze bardziej.
Nie był to transfer samolotowy na jednym bilecie tylko osobno kupiony bilet w innej linii lotniczej – w innym wypadku może byłoby to szybciej załatwione – po drodze znajdowało się kilka stanowisk dla osób, które miały lot z przesiadką.
Sytuacja ta podniosła mi ciśnienie – widziałam jak wskazówki zegara przesuwają się nieubłagalnie po tarczy, a my prawie nie przesuwamy się do przodu. Wszechświat chyba chciał nam zrobić na złość, bo nasza kolejka poruszała się naprawdę wolno w porównaniu do kolejki obok -przenieśliśmy się więc tam i po chwili nasza nowa kolejka zwolniła, a ta poprzednia przyspieszyła. @_@
Cała reszta przebiegła dość sprawnie, może dlatego, że samolot był w połowie pusty, więc nie było kolejek do check-inu.
Lotnisko w Doha (Katar) było przeogromne, większe chyba od tego w Madrycie, a napewno bardziej wypasione. Znajdowała się tam nawet wewnętrzna kolejka, która zawiozła nas prawie na koniec terminala. Wyglądała ona dość futurystycznie – jechaliśmy wysoko pod sufitem, w dole mijaliśmy poczekalnie i sklepy, a przed nami ciągnął się „świetlny korytarz”. Całe lotnisko wyglądało na dość nowe i lśniące. Tutaj bez problemu można spędzić i 30h (jeśli ma się hajs na atrakcje), bo są nie tylko sklepy, ale także takie rzeczy jak spa, manicure, ciche miejsce, gdzie można się zrelaksować albo zdrzemnąć, hotele i wiele innych. No i ponieważ to państwo islamskie, są także miejsca przygotowane do modlitwy (muzułmanie modlą się 5 razy dziennie).
A propo muzułmanów, w samolotach Qatar Airways był system rozrywki pokładowej i można było między innymi puścić sobie nagranie czytania koranu. Na lotnisku gdzieniegdzie przemykali mężczyźni w białych szatach do ziemi i turbanem na głowie (przynoszący na myśl bogatych podstarzałych szejków) oraz kobiety w długich ciemnych sukniach i chustach na głowie z odkrytą jedynie twarzą. W Kuala Lumpur widziałam też kobietę, której widać było tylko oczy. Ale było też pełno kobiet ubranych po europejsku, nawet w krótkim rękawku bezwstydnie odsłaniających łokcie. 😉
Podróż minęła dość spokojnie – przynajmniej mi, bo nie mam problemu, żeby spać w samolocie, nawet jeśli jest to pozycja prawie siedząca i głowa opada mi raz w jedną raz w drugą stronę. Jeśli ktoś taki problem ma to musi potem odespać i odpocząć, a nie od razu rzucać się na zwiedzanie.
Później jeszcze złapaliśmy taksówkę do hostelu, a właściwie Graba (coś jak Uber, czyli przyjeżdżają zwykli ludzie bez licencji w prywatnych samochodach). Na lotnisku pełno było ostrzeżeń przed taksówkarzami naciągaczami. Żeby tego uniknąć, można było kupić bilet po wylądowaniu w jednym ze stanowisk i wykorzystać go na taksówkę.
Na miejsce przyjechaliśmy po 20, zameldowaliśmy się więc i poszliśmy obczaić plaże. Nie załapaliśmy się na zachód słońca, bo było już zupełnie ciemno, ale trochę pochilloutowaliśmy i obejrzeliśmy pokaz ogniowy jakich pełno wieczorami na plażach Langkawi.
Nisia
Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Tutaj znajdziesz link do mapy z zaznaczonymi miejscami, w których byłam, i linkami do notek.
Posty, które mogą Ciebie zainteresować:
Kolejki na lotniskach to zabawna rzecz. Pomimo tylu ulepszeń potrafią się ciągnąć jak krew z nosa. 😛