Kuala Lumpur – Miasto Przyszłości (Malezja)

Nie lubię dużych miast – są ogromne, ludzie zawsze się gdzieś spieszą, do tego często ściany budynków pomalowane są szpecącymi graffitti, a na ulicach walają się śmieci… Ale nie w Kuala Lumpur. To miasto jest wielkie, pełne ładnie oświetlonych wieżowców, ale zdecydowanie nie jest szpetne. Bardzo mi się podobało pomimo swojej wielkości, bo zachowało ciekawy klimat i wyglądało jak wyjęte z przyszłości. Warszawa czy Kraków przy nim to małe wioski. 😉

Basen z widokiem na wieżowce

Zacznijmy od tego, że spaliśmy w hotelu Fraser Place KL, który miał 33 piętra, nasze mieszkanie było na 21 i były stamtąd całkiem niezłe widoczki! Ale to nie wszystko – na dachu na wysokości 18tego piętra znajdował się odkryty basen, którego przeszklony brzeg kończył się tuż obok zewnętrznej ściany budynku. Pływając, można było podziwiać piętrzącą się nad nami wieżę KL i inne wieżowce. Wysokość była idealna, bo sporo budynków sięgała ponad hotel i było na co popatrzeć – dawało to poczucie maluczkości. Gdyby basen był wyżej, widać by było tylko niebo i trzeba by podpłynąć do brzegu, żeby cokolwiek zobaczyć.

Wybraliśmy ten hotel głównie przez basen – strasznie spodobała mi się idea pływania z ładnymi futurystycznymi widokami. 😉 Spodobała się tak bardzo, że zapłaciliśmy za nocleg w KL więcej niż planowaliśmy – ale w miarę wyrównało się nam z Langkawi, bo tam nocleg był dość tani. I tak wylądowaliśmy w tym pięknym 5-gwiazdkowym hotelu z pysznym śniadaniem! 😀

Wynajęliśmy mieszkanie, które było kilka metrów większe od tego, które wynajmujemy we Wrocławiu (46m2) i miało wszystko co mogłoby być potrzebne – od żelazka po ekspres do kawy. Obsługa bardzo miła, wystrój elegancki. Zdecydowanie polecam, zwłaszcza przy promocji – nas wyszło ok 300 zł za 2 osoby za noc.

Były oczywiście i minusy tak ogromnego miasta, zwłaszcza jeśli chodzi o korki. Mniejsze odległości trzeba było pokonywać na piechotę, a niestety nie było takich zbyt dużo. Miałam wrażenie, że większość miejsc, które odwiedzaliśmy były od siebie mocno oddalone.

Burze i deszcze

Plany krzyżował nam jeszcze deszcz, który w odróżnieniu od Langkawi czy Perhentian Islands, padał dzień w dzień. I jak zaczął, potrafił lać nieprzerwanie przez 3 godziny i to tak mocno, że prawie nie było widoczności. Kuala Lumpur zdaje się mieć swój własny mikroklimat – nieważne czy pora sucha czy nie, deszcz pada tutaj codziennie (potwierdził to Aldin, Malaj, z którym rozmawiałam podczas wyprawy na słonie). Do tego deszczowi ciągle towarzyszyły silne burze.

Zaczęłam się zastanawiać – czy to możliwe, żeby tak wielkie miasto w jakiś sposób powodowało wyładowania elektryczne? W KL było chyba jeszcze głośniej niż w świątyni Kek Lok Si. Tutaj brzmiało to jakby niebo rozstępowało się nad nami i wysypywały z niego pioruny. Czysta apokalipsa!… I tak każdego dnia. 🙂

Nadchodząca burza w Kek Lok Si – w KL nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia

Kolejnym minusem tego miasta był drogi i wolny Grab. W George Town na wyspie Penang Grab był tani i czekało się średnio 1-2 min na przyjazd samochodu. Tutaj czeka się średnio z 10 min, a jak pada to ceny wzrastają 2-3 razy i czasem czeka się nawet pół godziny, bo żaden kierowca nie chce przyjąć zamówienia (może boją się jezdzić jak co chwilę słychać grzmoty…?). I jeśli ktoś nie miał wystarczająco dużo cierpliwości przy ciagłym klikaniu w aplikacji, musiał  przeczekać burzę, podziwiając ścianę deszczu albo zapełniając sobie jakoś czas na godzinę bądź dwie. Jednakże optymiści tacy jak ja mogli w takiej sytuacji znaleźć w okolicy bar sushi i udać się na pyszną ucztę! 😉

Wieże widokowe

Widoki były świetne, zarówno z Petronas towers jak i z KL tower – są to dwie wieże podobnej wysokości, z czego KL stoi na wzgórzu, więc lekko się wywyższa. Widać z nich było sporą część miasta i można było poszukać znajomych miejsc przez lornetki. Znaleźliśmy swój hotel, który z tej perspektywy wydał się jeszcze mniejszy i bardziej zaginiony w gąszczu gigantycznych budynków.

Nasz hotel w gąszczu wieżowców (strzałka), a po lewej górujące nad innymi wieże Petronas

Główna różnica w wejściu na obie wieże była taka, że w KL tower miałeś tyle czasu, ile chciałeś poświęcić (nawet do zamknięcia, jesli miałeś ochotę zobaczyć miasto z lotu ptaka zarówno za dnia jak i nocy), podczas gdy w Petronas Towers wszystko było (zbyt) bardzo zorganizowane. No i na tą drugą jest mała szansa dostać się od razu, raczej trzeba kupić bilet z wyprzedzeniem.

Petronas Towers

Zaczyna się od tego, że musisz stawić sie na miejscu o określonej godzinie i biada ci jak się spóźnisz – mogą ciebie po prostu nie wpuścić. Tu dowiadujesz się, że nie można wejść na góre z plecakiem, więc trzeba go zostawić w szatni. Nie wiedzieliśmy o tym, bo babka w kasie nic nie powiedziała, dopiero na miejscu przy wejściu była tablica informująca (nie w tym samym miejscu co kasy, więc wcześniej jej nie zauważyliśmy). Trochę podniosło mi to ciśnienie, bo nie miałam ani jednej kieszeni, Czaro musiał więc upchnąć w spodniach 2 telefony i 2 portfele, do tego dodatkową baterię do aparatu i inne potrzebne pierdółki. Drugi obiektyw trzeba było wziąć w rękę. A wody nie można, co jest dość zabawne, bo przypominam, że zwiedzamy przy ponad 30 stopniach na zewnątrz.

Jeszcze przed szatnią prześwietlają wszystkich jak na lotnisku, więc jest mały korek. W międzyczasie rozdają kolorowe smycze, aby podzielić ludzi na grupy – czas tu jest pilnowany bardzo dokładnie i w zależności od koloru smyczy zostaniesz informowany o tym, że trzeba już wyjść.

Na początku jedziesz na most łaczący obie wieże, który znajduje się na 170m i dostajesz 10 minut. Jest to niższy most, udostępniony tylko dla zwiedzających – powyżej jest drugi, po którym poruszają się tylko pracownicy obu wież. W budynku znajdują się tylko biura, nie ma tu żadnych hoteli czy mieszkań.

Następnie zabierasz się małą windą na wieżę, czyli 86 piętro, a tam masz 15-20 min. Nie jest to ostatnie piętro, bo wyżej są jeszcze 2. Tutaj miło spędzasz sobie czas, spacerując oz jednej strony na drugą, oglądając makietę okolicy, robiąc zdjęcia i pozując dla pani fotograf z Petronasów – w sklepiku możesz potem kupić swoje wydrukowane zdjęcie, chociaż jak na nasz gust pani fotograf brakowało trochę skilli fotograficznych, ale się starała. 😉

Właściwie to tak trochę przelatuje się przez Petronasy – wszędzie masz ograniczoną ilość czasu i jeśli się zagapisz, to będą ciebie wzywać, a nawet podejdą ci wytłumaczyć, że pora już wychodzić. Z tego też względu lepiej nie iść na wieże w godzinach 15-17, bo jest duża szansa deszczu. Jedyne miejsce, gdzie można zaszyć się chwilę dłużej jest sklepik, z którego też są całkiem niezłe widoki. 🙂 Tam można dać wymówkę, że jeszcze chcesz się pokręcić i pooglądać, co oferują. 🙂

KL Tower

Tutaj będzie trochę krócej, bo system ten wieży jest o wiele mniej skomplikowany – mimo iż w kasie masz różne bilety i milion kombosów, które łączą bilety do tego budynku z innymi atrakcjami (jak na przykład domku do góry nogami) tak potem idziesz do windy, wjeżdżasz na górę i po prostu oglądasz świat z lotu ptaka. Nikt ciebie nie sprawdza, nie pilnuje ani nie wygania. Możesz tu siedzieć nawet 2 godziny – przynajmniej na tzw Observation deck, na którym wylądowaliśmy i który był obudowany szybą.

Chcieliśmy iść także na Sky deck, które znajduje się na zewnątrz (nie ma więc odbić światła w szybie), ale niestety ktoś uznał, że pogoda nie jest zbyt dobra (jakiś czas wcześniej padało) i nie można było tam wejść. Chwilę poczekaliśmy, licząc na takie samo szczęście jak na podniebnym moście na Langkawi, ale że nic się nie zmieniło to w końcu poszliśmy tylko na oszklony punkt obserwacyjny.

Siedzieliśmy tu około półtorej godziny, ponieważ poczekaliśmy na zachód słońca, żeby zobaczyć ładnie oświetlone miasto. Warto było, chociaż pod koniec zrobił się tu taki tłok, że trzeba było przeciskać się do szyby.

Informacje o cenie wstępu na wieże, jak i koszcie całego wyjazdu do Malezji znajdziesz tutaj.

Więcej o Kuala Lumpur i okolicach już wkrótce! 🙂


I taka ciekawostka – jedziesz na drugi koniec świata – zupełnie inna kultura, specyficzne jedzenie, inne miasta, przepiękna natura – po prostu zupełnie inny świat. A tam dopada Ciebie popularna – jak widać nie tylko w Europie – piosenka „Despacito”! 😉 (na Sycylii też mnie znalazła). Czytałam gdzieś niedawno, że ponoć ta piosenka została w Malezji zakazana przez rząd, bo ma zbyt obsceniczny tekst. Nawet jeśli to prawda, udało się jej jakoś przebić. 😉

Nisia

Photo by Czaro (instagram.com/czesu)

Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.

Posty, które mogą Ciebie zainteresować:

3 myśli na temat “Kuala Lumpur – Miasto Przyszłości (Malezja)

Dodaj komentarz