O Kek Lok Si słyszałam od samego początku mojego zainteresowania Malezją. Uwielbiam różne świątynie, klimat azjatycki i piękne miejsca – natrafiłam więc na Kek Lok Si dość szybko i tak samo szybko się tu wybrałam. Wiedziałam, że będzie ślicznie, że czeka mnie dłuższy spacer po tym największym w Malezji kompleksie świątyń buddyjskich i że będę zachwycona. I wcale się nie rozczarowałam. 🙂
Kompleks obejmuje kilka budynków i na początku nie można zdecydować się, w którą stronę iść. Pełno tu złotych posągów, pięknych ozdób, szczegółowych rzeźbień – wszystko wykonane z wielką starannością. Klimatu dopełniają wszechobecne kadzidła, muzyka i śpiewy. Jest cudownie! Taka Azję to ja rozumiem i uwielbiam! 😉
Wita nas ładna brama z pomarańczowymi dachami – ten akcent utrzymany jest w całym miejscu. Jak już ją przekroczymy, rozglądamy się dookoła, wybierając nasz pierwszy cel. Przed nami wyrasta świątynia, w piwnicach której znajduje się restauracja oraz kilka sklepików z pamiątkami i jedzeniem. Tutaj też znajduje się wejście na cały kompleks. Po prawej dumnie stoi jasna pagoda i kusi, żeby od razu ją odwiedzić, pozwiedzać i podziwiać. Na początek idziemy jednak do świątyni przed nami.
W środku znajdują się setki złotych posążków, którymi wyłożone są ściany, kilka ołtarzy oraz drzewo życzeń. Podchodzę do kolorowych wstążek obok drzewa i czytam intencje na nich zapisane: za pokój na ziemi, ciągłe szczęście, rozkwitający biznes, dobre wyniki na studiach, spełnienie marzeń, bezpieczeństwo rodziny, zdrowie, sukces we wszystkim, i wiele innych. Wybieram jedną (nie powiem jaką! 😉 ) i wrzucam donację do puszki (1 RM za wstążkę). Następnie piszę swoje imię i datę na drugiej stronie wstążki i wieszam na drzewie z dużym uśmiechem. 🙂
Rozglądamy się jeszcze chwilę po tym miejscu i idziemy dalej. Nad nami wiszą ogromne ciemne chmury, grożąc ogromną ulewą. Przypomina mi się, że ponoć w Malezji codziennie pada. Pomimo iż mamy porę suchą, zachmurzenie zapowiada nieunikniony deszcz.
Oglądamy piękne ogrody z posążkami buddy, kolorowe malowidła, śliczne rzeźbienia, skośne daszki i wysokie pagody. Wokół pełno jest roślinności, a z głębi rozbmiewa spokojna i relaksująca muzyka. Wchodzimy w każdy kąt – zwiedzamy każdą świątynię, wszystkie ołtarze, wdrapujemy się na każde piętro.
Praktycznie z każdego miejsca jest niezły widok na miasto, ale czym wyżej idziemy, tym lepiej się ono prezentuje. Ciężkie chmury coraz bardziej się przybliżają i schodzą na pobliskie wzgórza. Korzystamy więc z czasu, pstrykamy zdjęcia i chłoniemy niesamowity klimat tego miejsca, bo wszystko prawie znajduje się na wolnym powietrzu i ciężko będzie zwiedzać świątynie jak już lunie.
Nagle zaczyna padać, wchodzimy więc pod dach, żeby schronić się, licząc na to, że deszcz szybko minie. Nie mamy parasola – na Langkawi deszcz i burze dosłownie nas omijały pomimo iż było słychać, że są tuż tuż, więc jeszcze nie nauczyliśmy się go nosić.
I chociaż wydawało się, że deszcz zwiastował będzie smutek z powodu końca zwiedzania tak okazuje się, że klimat jaki tworzą walące grzmoty, błyski oraz zacinający mocno deszcz, są nieporównywalne do atmosfery sprzed deszczu i dopiero zaczyna się zabawa! 😉
Poprzednio w świątyni rozbrzmiewała spokojna muzyka i delikatny śpiew, które teraz zagłuszane są kroplami deszczu i grzmotami. W powietrzu wisi groza katastrofy, apokalipsy i końca świata. 😉 I kiedy myślę, że piorun nie może już walnąć mocniej, każdy kolejny wydaje się być silniejszy i bardziej potężny!
Zwiedzamy resztę świątyni przy dźwiękach burzy, oglądamy wszystko, co da się zobaczyć pod dachem i czekamy na dalszy rozwój wydarzeń. Tuż obok szaleje dziko natura, a my wpatrzeni jesteśmy w niesamowitą burzę!
Jako dziecko uwielbiałam burzę – siedziałam przy oknie w swoim pokoju 10-piętrowego wieżowca (ale na parterze :P) i z zafascynowaniem oglądałam pioruny, liczyłam sekundy między błyskiem a grzmotem i ze spokojem szłam spać przy akompaniamentach rozszalałej natury. Było to niesamowite przeżycie, ale jakoś z biegiem lat nad polskim morzem coraz mniej było burz, pozostawał tylko hulający wiatr i deszcz.
Powracam teraz myślami do tych wspomnień, do burz, które nie były tak potężne jak ta, do burz, od których osłaniała mnie betonowa ściana, piorunochron i masa innych budynków. Tutaj, w starej świątyni Kek Lok Si znajdującej się wysoko na wzgórzu i królującej mocno nad innymi budynkami, obudził się we mnie respekt do potężnego żywiołu, albo raczej do wszystkich czterech żywołów walczących właśnie ze sobą. I pojawiło się nieśmiałe pytanie, płynące ze świadomości, że stoję tam z niewielką gromadką ludzi, w miejscu, gdzie pewnie piorunochrony nie są zbyt pospolite, pytanie „czy mogłabym mieć tyle pecha, żeby piorun postanowił uderzyć właśnie tu, podczas mojego pierwszego wyjazdu do Azji, i zabić mnie na miejscu?”. 😉 I mimo iż nie wierzę, że mogłoby się tak zdarzyć, jakiś respekt jednak pozostaje. 🙂
Przeczekaliśmy deszcz i po jakimś czasie udaliśmy się do białej pagody, podziwiać tam ciekawe ołtarze i cudowne widoki na cały kompleks i na miasto. Od samego początku chcieliśmy się tu dostać, ale wejście zdawało się być ukryte. Niby był znak w jednym miejscu, ale ja jakoś go nie zauważyłam i poszłam dalej. 😀 A wejście znajdowało się za ogromnym posągiem, więc nie domyśliłam się z początku, że trzeba tam iść. Ale szukałam i szukałam aż znalazłam! 🙂
Później wjechaliśmy na samą górę, żeby zobaczyć 30-metrowy posąg Guanyin – bogini miłosierdzia. I oczywiście w dalszym ciągu podziwiać widoki. 😉 Znajdował się tam też mały park, gdzie siedliśmy koło małego oczka wodnego, żeby nacieszyć się tą chwilą. Kek Lok Si było piękne, bardzo mi się tu podobało i nie chciałam jeszcze wracać. 🙂
Na dół wzgórza zjechaliśmy kolejką, a tam jeszcze poobserowaliśmy żółwie pływające w małym oczku wodnym.
Pinang Peranakan
Początkowo mieliśmy plan, żeby pojechać na wzgórze Penang, z którego też są niesamowite widoki. Jednakże dojście na piechotę nie wchodziło w grę, bo dzieliła nas zbyt duża odległość, na miasto napatrzyliśmy się już dość dużo, 😉 a do tego robiło się późno, więc zdecydowaliśmy się wrócić do miasta i zobaczyć tam jedną z licznych bogatych rezydencji. W George Town mieliśmy tylko 2 dni, więc chcieliśmy nacieszyć się miastem i tym, co oferuje.
Pojechaliśmy więc do Pinang Perakan, czyli rezydencji Chińskich emigrantów, która jest bardzo popularna w George Town. Wstęp kosztował 20 RM, do tego – jeśli dobrze pamiętam – doliczany był podatek.
Dom był całkiem ładny oraz bogato urządzony. Mnie jednak takie miejsca zbyt bardzo nie interesują i tak też było tym razem. 🙂 Nie mam nic przeciwko, żeby od czasu do czasu do takiego wejść, ale jednak teraz było mało czasu i troszkę żałowałam, że tam poszliśmy. Nie chcę oczywiście ujmować temu miejscu, bo dom był ładny. 🙂
Ciekawe było to, że wchodząc na górne piętro trzeba było ściągnąć buty i było to jedno z niewielu miejsc, gdzie do tej pory musieliśmy to zrobić.
Praktycznie
Z George Town najlepiej dojechać grabem, bo w tym mieście jest sporo kierowców, więc długo nie trzeba czekać, no i ceny są niskie – z Bangkok Road zapłaciliśmy jedyne 11 RM (ok 10 zł). Nie wiem, ile kosztuje bilet autobusowy, ale to wychodzi zaledwie 5,5 RM na osobę, bo byliśmy we dwoje. No i było zdecydowanie szybciej, wygodniej, z klimą 🙂 i pod same drzwi kompleksu świątynnego.
Autobus z centrum dowozi nas pod wzgórze, na którym znajduje się Kek Lok Si, trzeba więc albo wejść na niego piechotą, albo dostać się tam kolejką linową, która kosztuje 5 RM.
Na zwiedzanie trzeba przeznaczyć przynajmniej 2 godziny, chociaż jak dla mnie to można tam na spokojnie spędzić i ze 4 albo nawet 6, jeśli ktoś chce posiedzieć i podelektować się tym miejscem. 🙂 Jak ktoś zgłodnieje, może kupić sobie jedzenie oraz wodę w sklepie na dole w pierszym budynku. Na samym dole znajduje się też restauracja wegetariańska, gdzie można się najeść za dość niską cenę.
Zdecydowanie było to jedno z najciekawszych miejsc w Malezji i najbardziej wartych odwiedzenia. 🙂
Nisia
Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Tutaj znajdziesz link do mapy z zaznaczonymi miejscami, w których byłam, i linkami do notek.
Posty, które mogą Ciebie zainteresować:
Ależ pięknie! Nie mogłam oderwać oczu. Aczkolwiek temat burzy mało mnie bawi, w górach są koszmarne, jak grzmoty schodzą po zboczach w dół, nie bawi mnie to, brr.
O, posiedziałbym sobie przy burzy… 😀 Ostatnia porządna była rok temu.
Ja właśnie też stęskniłam się za porządną burzą jeszcze przed wyjazdem do Malezji. Bo tam w Kek Lok Si, a potem non stop w Kuala Lumpur były piękne pokazy siły natury. Tak lało, że w pewnym momencie nie było nic widać, a pioruny waliły z każdej strony. 🙂
O, takie klimaty to lubię. 😀