Niektórzy może słyszeli o indianistach (miłośnikach Indian), którzy organizują różnego rodzaju spotkania w Polsce – najgłośniejsze wydarzenia to zlot odbywający się w lato, a także Pow-wow i święto Sat-Okha.
O zlocie, stowarzyszeniu czy ruchu indianistów można by dużo mówić, ale najlepiej chyba samemu się rozejrzeć: PRPI czyli Polski Ruch Przyjaciół Indian, PSPI czyli Polskie Stowarzyszednie Przyjaciół Indian, XL Zlot Indianistów (już za kilka miesięcy! 😉 ) i grupa Indianiści na Facebooku.
Poznałam trochę to środowisko, mam wrażenie, że z różnej perspektywy i uważam, że chyba lepiej jest nie mieszać się w „politykę” indianistów, jeśli chce się zostać szczęśliwym, bo można dostać zawrotu głowy 😉 A to dlatego, że – jak w każdej grupie (a ta jest całkiem duża) – są spory i należą do grupy tacy, co wiedzą mniej; i tacy, co wiedzą więcej i za wszelką cenę muszą to pokazać; tacy, co mają swoje sposoby i pomysły, które wedłuch nich nie podlegają dyskusji; tacy, którzy lubią być usłyszeni; ale też inni – tacy, którzy pomogą, doradzą czy opowiedzą; albo w końcu tacy maluczcy jak ja, którzy po prostu chcą się czegoś dowiedzieć czy nauczyć (bo niewiele wiedzą w tematyce Indian), poznać nowych ludzi czy po prostu dobrze się czuć wśród osób, które są pod jakimś względem podobni do nich samych.
Wśród indianistów jest trochę osób, które z tego żyją, ale wielu z nich ma normalną pracę i nie widać po nich na ogół, że bywają dni, kiedy zakładają strój indiański bądź indiańskie ozdoby i śpią w tipi 😉 Są i tacy, którzy noszą Indian w sercach 🙂
Jeśli chodzi o zlot, to w zeszłym roku (po moim pierwszym i jedynym jak dotąd zlocie 😉 ) napisałam relację, którą można przeczytać poniżej. Są to przeżycia opisane okiem świeżaka, który jest mieszczuchem, ale uwielbia naturę i bycie wśród ludzi 🙂
Nie wspomniałam w relacji kilku rzeczy, takich jak główny ogień, który pali się przez cały zlot, ani o Firemanach, którzy go pilnują i pomagają uczestnikom, jeśli trzeba, ani o Obwoływaczach, którzy przypominają o nadchodzących spotkaniach i wydarzeniach (zajebista sprawa, bo można żyć zupełnie bez zegarka i nie martwić się, że coś nam umknie :)). Resztę trzeba zobaczyć na własne oczy 😉 Na następny zlot warto pojechać, bo będzie to 40 zlot i zapowiada się dużo ciekawych atrakcji (i masa ludzi :P).
Dla mnie najważniejsi na zlocie są ludzie – to, żeby się z nimi zobaczyć, porozmawiać, spędzić czas razem chociażby leżąc obok na hamaku i kontemplując razem ciszę i piękno przyrody (w milczeniu, of course 😉 ). Bo przecież życie jest niekończącą się podróżą (dlatego tak je uwielbiam 😉 ) – podróżą przez świat, przez muzykę, przez spokój i piękno, przez nieznane…
Idę więc cały czas naprzód. Spotykam różnych ludzi na swojej drodze. Niektórzy przyłączają się do mnie i towarzyszą w wędrówce – razem odwiedzamy nowe miejsca i dzielimy się wiedzą i umiejętnościami. Inni idą tylko do najbliższej miejscowości, by tam znaleźć swoje miejsce. Jeszcze inni w ogóle nie są skorzy do podróży – witają się tylko z uśmiechem, poświęcają kilka minut na rozmowę. Wiele z nich przewija się przez moje życie i znika. Ale każdy z nich jest ważny, bo każdy zostawia po sobie ślad… Każdy ma znaczenie, bo dzięki nim życie nabiera większego sensu, staje się bardziej kolorowe. To oni w jakimś stopniu kształtują nasz charakter, mają wpływ na to, kim jesteśmy. Bez nich jesteśmy sobą, ale z nimi ewoluujemy 😉
W czasie tych okresów bezustannej wędrówki nadchodzi czas snu zimowego, czas odpoczynku i spokoju. Czas, kiedy docenia się to, co się osiągnęło i co się przeżyło. Czas niemej kontemplacji i szczęścia…
Ale teraz czas już obudzić się ze snu i ruszyć dalej ze swoją kreatywnościa i ciekawością swiata… Idziesz ze mną…? 😉
A teraz wspomniana relacja… Enjoy!
Obiecałam sobie, że napiszę relację ze zlotu… 🙂 Minął już ponad miesiąc, więc najwyższy czas zabrać się za nią, żeby nie zapomnieć doszczętnie wszystkich wrażeń, uczuć, przemyśleń… Żebym mogła chociaż w małym stopniu przedstawić zlot z mojego punktu widzenia – tego realnego – a nie pokazać przebarwiony obraz ze wspomnień.
Oh, dużo się działo na zlocie! Można było potańczyć, dowiedzieć się co nieco, pooglądać inscenizacje legend indiańskich (i nawet wziąć w nich udział), posłuchać prelekcji, obejrzeć film o indianach, spróbować indiańskich potraw, potańczyć do indiańskiej muzyki, pokręcić się wsród kolorowych tipi i postrzelać z łuku. Ale także spróbować związać (i rozwiązać) się z drugą osobą, napić piwa w miłym towarzystwie, dać się pogryźć „końskim muchom” i pogapić się na piękne wschody i zachody słońca (co kto lubi 😉 ). Ale przede wszystkim można było spędzić czas z ludźmi. I ze sobą. Bo to przecież też jest bardzo ważne, a w całym tym miejskim zgiełku i pośpiechu zapomina się o tych prostych rzeczach – tak ważnych, ale czasem tak mało oczywistych. Tu, w zaciszu leśnym, wśród przyrody, bez naglącej cywilizacji i presji czasowej, dało się wreszcie odpocząć, zapomnieć i odnaleźć siebie.
Różne pytania przychodziły mi do głowy zanim pojechałam do Supraśla. Czy można czuć się dobrze w tak dużym gronie zupełnie obcych ludzi? Czy nie zanudzi się człowiek na śmierć i po dwóch dniach będzie chciał wracać do domu?!… Zastanawiałam się, czy aby napewno chcę jechać na zlot; nawet jak już wzięłam urlop w pracy, wciąż nie byłam pewna, czy to dobra decyzja. I przyznaję: pierwsza noc była ciężka, bo zamókł mi śpiwór i karimata. Bo przemarzłam i było mi naprawdę źle… Ale znaleźli się ludzie, którzy się mną zaopiekowali i użyczyli koca i uśmiechu 😉 A niedługo potem wątpliwości zniknęły, a ja nie żałowałam swojej decyzji…
Byłam na zlocie pierwszy raz; pojechałam tam, niewiele wiedząc o tym co mnie czeka i czego mam się spodziewać. Może to i dobrze, bo nie miałam żadnych oczekiwań czy wyobrażeń. Po prostu otworzyłam się na ludzi i nowy świat. Jestem introwertykiem, w nowym otoczeniu wpadam w rolę obserwatora, ale mimo to poznałam wiele osób i mało czasu spędziłam z tymi, których znałam przed zlotem. Inaczej się po prostu nie dało – wszyscy byli przyjacielsko nastawieni i skorzy do rozmów czy pomocy…
Szczerze przyznaję, że jestem mieszczuchem! Nie cierpię owadów, nie umiem żyć bez prysznica, a i ciepłe łóżko jest mi bardzo bliskie. Ale udało mi się przetrwać ten „trudny czas w dziczy”, bez cywilizacji, bez internetu i telefonów. 😉 I nawet bardzo mi się tam podobało! W atmosferze jaka panowała na zlocie, wśród tych wszystkich życzliwych ludzi, dało się zapomnieć o świecie i odpoczywać; niedogodności stały się znośne, a czas płynął spokojnie 😉 (niech żyje Indian time!). Rzeczy, które normalnie „nie przeszłyby” w mieście, takie jak podnoszenie jedzenia z ziemi czy spożywanie owoców po łagodnym wyproszeniu z nich mrówek; ba! nawet bieganie na boso po całym terenie – mieszczuch się kłania, przypominam! – tam były normalne i dawały poczucie swobody. Człowiek nabierał jakichś dziwnych nawyków, których ciężko było się wyzbyć od razu po spotkaniu z cywilizacją (gorący prysznic..?! jak to gorący…? jak to prysznic..?! 😉 ).
Co najbardziej podobało mi się na zlocie..?
Pierwsza rzecz to Pow-wow. Kocham muzykę i taniec, więc z przyjemnością obserwowałam Ewę w swojej niesamowitej sukience z dzwonkami i dziewczyny wykonujące fancy dance (cóż za ekspresja!). Podobał mi się także żywy taniec mężczyzn, dumnie tańczące kobiety i wspólne tańce. Oczywiście nie odważyłam się jeszcze wtedy brać udział w tym wszystkim, ale zapewniam, że warto było chociaż popatrzeć 😉Następna rzecz to oczywiście siedzenie przy ognisku, wpatrywanie się w płomienie, słuchanie opowieści (których swoją drogą czułam wielki niedosyt) czy legend czytanych przez Szymka i śpiewanie pieśni indiańskich (których też było za mało 😉 ). Klimat był niesamowity, ogień przyjemnie parzył skórę i nie chciało się wracać do namiotu czy tipi. Miło było posłuchać śpiewu „starych indianistów” 😉 czy opowieści Bluewinda, który przybył pewnego wieczora do ognia z zawiniątkiem.
Za wiele trzeba by było pisać, żeby opowiedzieć o wszystkim co się działo na zlocie, o wszystkich odczuciach i wydarzeniach. No i każdy ma inne podejście do otaczającego świata, każdy – inne wymagania czy potrzeby. Z takich innych rzeczy, które chciałam wspomnieć, bo zapadły mi w pamięć i miały na mnie ogromny wpływ, to kąpiele w lodowatej rzecze. Ciężko było się przemóc na początku (czy mówiłam już, że zawsze kochałam gorące prysznice..?), ale w czasie takiego upału przebywając w dużej mierze na otwartym terenie i nie mając możliwości wzięcia normalnego prysznica (o tym za chwilę), nie było innego wyjścia. Pięć minut pływania w rzece wystarczyło, żeby się schłodzić i poczuć po prostu niesamowicie. To naprawdę uzależnia! Po powrocie do miasta, jak jeszcze trwały upały, myślałam tylko o tym, żeby wskoczyć do rzeki i poczuć zimną wodę na skórze.
Jeśli chodzi o praktyczne informacje – na terenie zlotu był tylko jeden prysznic, był więc często oblegany (chociaż wielu osobom nie chciało się na niego czekać, więc kolejki nie były mega długie). Ale dodatkowo można było kąpać się we wspomnianej rzecze czy opłukać przy ogólnie dostępnych kranach. Dodatkowo w kilku miejscach stały toi toie, a jedzenie można było kupić w Faktorii. Był to też jedyny obszar, gdzie można było oddać się upojeniu alkoholowemu. 😉
Inne wrażenia i przemyślenia..?
Siedząc w tipi zastanawiałam się, czy się tak po prostu nie zapali. Ogień przecież jest w stanie pożreć wszystko… Nie zapaliło się… 😉 Mówią, że jak się prześpi chociaż raz w tipi to już nigdy nie chce się wracać do namiotu. Coś w tym chyba jest. Ale tego trzeba spróbować, a nie wierzyć na słowo 😉Wszystkie moje ubrania, śpiwór, plecak, dosłownie wszystko było przesiąknięte zapachem ogniska i dymu. I zapach ten towarzyszył mi jeszcze długo, nasuwając na myśl różne wspomnienia i obrazy ze zlotu i wywołując uśmiech na mojej twarzy.
Na zlocie było trochę osób z niemowlakami, kilkuletnie dzieci biegały beztrosko między tipi. Nie trzeba było się martwić, że komuś coś się stanie, że ktoś zaginie…
Pamiętam też burzę pierwszej nocy, kiedy natura pokazała swoją siłę – okolica spowita mrokiem, ciemność rozganiana tylko walącymi piorunami. Firemani dbali o święty ogień, a ja stałam w Warlodge’u i patrzyłam na błyskawice. Było naprawdę pięknie!
Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę, przynajmniej raz, za rok, na 40 zlot. Życie pokaże, co będzie dalej i czy stanie się to moim corocznym zwyczajem czy przejdzie w zapomnienie…
Chciałabym podziękować szczególnie (w kolejności pojawiania się): Małemu Krukowi za informację o zlocie i wprowadzenie w świetne towarzystwo; Asi za zachęcenie mnie do przyjazdu; Kashinie za miłą podróż i rozmowy; Piotrowi Kucharzowi 😉 za opiekę, legendy, syrop sosnowy i cudowną atmosferę; Lidce Obwoływaczce za szeroki uśmiech i dużo uścisków; Oli za podzielenie się śpiworem i przyjacielski stosunek do obcych (czyli mnie :P); Kasi Firemance za dużo śmiechu i pozytywnej energii; Ewie za polara, dzięki któremu wieczory przy ognisku były jeszcze bardziej przyjemne; Bluewindowi za wyrwanie mnie ze straszliwych szpon Faktorii i za kolejne wydarzenia; właścicielom pomarańczowego tipi za udostępnienie miejsca; oraz wszystkim, którzy stanęli na mojej drodze i przyczynili się do tego, że ten czas był tak wspaniały! No i oczywiście organizatorom, bo bez nich zlotu by nie było! 🙂
Nisia
🙂