Zima już na dobre u nas zagościła (Szklarska Poręba)

Szklarska Poręba zimą

Przez 3 czy 4 dni był śnieg we Wrocławiu, więc można powiedzieć, że nastała prawdziwa zima! 😀 To przynajmniej rekompensuje mrozy, owijanie się w 4 warsty ubrań, no i dnie nie są już takie ponure. Niestety długo to nie potrwało (jak wczoraj zaczęłam pisać tą notkę to śnieg wyglądał jeszcze fajnie, a dziś już zdążył prawie zupełnie stopnieć 🙁 ), bo jak prognozy pogody sprzed kilku dni pokazywały przymrozki przez następne 2 tygodnie, tak nagle teraz się to zmieniło. Niestety sprawdziły się moje wczorajsze przewidywania, że dziś śniegu już nie będzie. 🙁

Trzeba więc znajdywać inne sposoby i na przykład jeździć w pobliskie góry (nie powinno nikogo dziwić, że to pierwszy pomysł, który przychodzi do głowy podróżniczce 😉 ), a tam cieszyć się śniegiem! ^^

Pod górę na wodospad Kamieńczyka

Sporo piszę ostatnio o snowboardzie na blogu, mam nadzieję, że mi to wybaczycie i jednak nie stanę się monotematyczna. 😉 Pisze się także notka o wspinaczce skałkowej, więc aż tak źle może nie będzie. 😉 Postanowiłam, że nauczę się jeździć na snowboardzie i nieugięcie próbuję to robić, więc pewnie jeszcze kilka razy pojadę w tym sezonie w góry. Wiąże się z tym wiele emocji, poza tym nie jeżdżę obecnie nigdzie indziej (możliwe, że następny wyjazd za granicę będzie dopiero w marcu do Japonii), więc na blogu też produkuję dużo notek o zimowym szaleństwie. 😉 Zacznę więc o wędrówce nad wodospad. 😉

Tydzień temu pojechaliśmy do Szklarskiej na kilka dni, żeby pojeździć, połazić po górach i odpocząć. W ramach psychicznego i fizycznego odpoczynku, szukaliśmy prostego szlaku i ostatecznie udaliśmy się na wodospad Kamieńczyka. Na górę w śniegu i z postojami na zdjęcia szliśmy koło 1,5 h. Przez większość czasu trasa prowadziła przez las i była dość przyjemna, ale pod sam koniec zaczęła piąć się ostro w górę. Było naprawdę stromo, ale buty górskie są doskonałym ratunkiem w takiej sytuacji. 😉 Myślałam, że z powrotem będzie dużo gorzej, bo było dość stromo, ale też daliśmy radę – zajęło to właściwie krócej niż wchodzenie. Minusem było to, że dużo ludzi zjeżdżało z góry na „jabłkach” (można je było kupić w schronisku za 12 zł), więc po jednej stronie (niestety koło poręczy) śnieg był wyślizgany i nie dało się tam za bardzo schodzi.

Pod Kamieńczyk trzeba wejść z kaskiem, a wstęp płatny 8 zł dla dorosłych. Ciekawe, czy kaski są tylko z okazji śniegu i śliskiej nawierzchni czy cały rok trzeba go zakładać, bo jednak skały obok były wysokie i może istniało ryzyko, że jakiś kawałek spadnie nam na głowę. Niestety wodospad chował się za zamarzniętym lodem i niewiele było go widać. Ale miejsce i tak było piękne. 🙂

Zamarznięty Wodospad Kamieńczyka
Tuż przy wodospadzie

Na wodospad można było też popatrzeć z góry (bezpłatnie), widok był tam trochę inny, śmiem nawet stwierdzić, że troszkę gorszy. 😉

Chciałam iść dalej na Szrenicę, ale było już dość późno, bo się nie spieszyliśmy i trzeba by było dalej zasuwać po stromym zboczu przez przynajmniej 60 min. Nie mieliśmy latarek, więc istniała szansa, że zastałby nas mrok i zrezygnowaliśmy. Jeszcze tam wrócę, może jak nie będzie już śniegu, więc nie ma co płakać. 🙂

Mała wskazówka dla pragnących się tam wybrać w zimę – dojście do szlaku od wyciągów na Szrenicę nie było aż tak łatwe, bo wejście było ukryte koło tablicy hotelu Mała Bawaria – tam trzeba było zejść ścieżką w dół po lewej stronie. Na tym czarnym szlaku spotkaliśmy niewiele osób, dopiero przy skrzyżowaniu z innym szlakiem zrobiło się dość tłoczno. Przy wodospadzie znajdowało się małe schronisko, gdzie można było zjeść nieduży posiłek i gdzie niestety było kiepskie ogrzewanie, ale dało radę. 😉

Byle do przodu, czyli jak się jeździ na snowboardzie

Przyznaję – snowboard wciąga, zwłaszcza jeśli coś nam wychodzi – mniej lub bardziej, ale widać jakieś postępy. Jeśli połączyć to jeszcze z miłością do gór, sportu i podróży to bardzo łatwo dać się złapać. 😉 Ja już chyba jestem stracona, mimo iż na takich wyjazdach byłam tylko 3 razy i wciąż nie umiem za dobrze jeździć (Czarna Góra, Zieleniec i teraz Szklarska Poręba). 😀

A może to właśnie kwestia wyzwania sprawia, że jeżdżenie na desce jest jeszcze bardziej intrygujące i wciąż kusi. No i oglądając zdjęcia Alp czy innych wspaniałych gór ze stokami, marzę, że kiedyś uda mi się po nich zjechać – chociaż powątpiewam czy będzie to w przeciągu nawet 2 lat 😛 . Mówią, że aby stać się w czymś dobrym trzeba poświęcić na to bodajże 10 tysięcy godzin. No to wciąż próbuję, bo na koncie mam dopiero nie więcej niż 15. Jeszcze trochę mi brakuje! 😉

Czy to jest moja nowa miłość? Możliwe, ale rozwija się bardzo powoli i ostrożnie, bywa także bolesna i niewdzięczna. 😉 Zostawia po sobie siniaki, bawi się ze mną i czasem przemienia w relację typu love-hate. 😉 Ale mimo wszystko jest przy tym sporo zabawy i satysfakcji, więc szczerze zachęcam.

Jako dziecko naoglądałam się kanałów o sportach ekstremalnych i snowboard pociągał mnie od zawsze. Wygląda na to, że jestem topornym uczniem, ale nie poddaję się. 😉

Wielkim postępem jest to, że tym razem jeździłam bez instruktora (!) – daje mi to nowe możliwości, bo wiem, co robię źle, i muszę to po prostu poprawić, nie płacąc krocie za osobę, która w chwili obecnej powiedziałaby mi to samo, co usłyszałam na ostatnim wyjeździe. Cały czas mam jakieś opory, żeby jechać na lewo – nie mogę stanąć na nodze i zgiąć kolana i sama nie wiem dlaczego. Walczę z jakimiś odruchami i nie wychodzi, ale za to jazda na prawo nawet jest spoko. 😛

Czy nauka na snowboardzie jest ciężka? A no, potrafi być. Czaro powiedział coś w stylu, że snowboard nie polega na złapaniu równowagi w czasie jeżdżenia, ale na złapaniu kontroli nad deską przy braku równowagi. 😀 Przyznaję, że coś w tym jest – nie chodzi o to, aby mieć balans, ale żeby się nie przewrócić i jechać tam, gdzie chcesz. 😀 Dochodzą do tego walki z własnymi odruchami, więc posto nie jest. Ponoć łatwiej na nartach, bo tam faktycznie trzymasz równowagę, stojąc na dwóch nogach tak jak jest Ci wygodnie. Ostatni instruktor, z którym miałam przyjemność rozmawiać w Zieleńcu, powiedział, że na nartach mogą uczyć się dzieci już od 3 roku życia, a na snowboardzie dopiero od 6, więc coś to jednak musi znaczyć.

Szaleństwo w Szklarskiej Porębie

Pierwszego dnia wyjazdu wybraliśmy się na snowboard na Szrenicę. Ale że jak zawsze trzeba było się wyspać, a u nas to znaczy śniadanie koło godziny 11, więc nie udało się pojeździć zbyt dużo. Zwłaszcza, że stok na Szrenicy otwarty jest do godziny 16 (!). Po 18 są też często jazdy nocne do godziny 22, ale tylko na jednej trasie, więc wszyscy chętni muszą się tam zmieścić. A najgorsze jest to, że są osobne bilety na jazdę dzienną i osobne na jazdę nocną (i wcale nie są tanie). Karnet na 2h ważny jest tylko między godziną 14 a 16, więc nie spieszyliśmy się specjalnie i dopiero wtedy zaczęliśmy jeździć. Ceny możecie znaleźć na oficjalnej stronie.

Niestety okazało się, że kolejki tutaj są większe niż w Zieleńcu, pomimo tego, że było to w trakcie tygodnia (ale zaczęły się już ferie, chociaż nie w województwie dolnośląskim) – najpierw długo zajęło nam pożyczenie sprzętu, potem czekaliśmy ok 20-30 min w kolejce do wyciągu. Pojechaliśmy na (niby) łatwą trasę, ale od samego początku trudność wydała mi się nie trafiona.

Kolejki w weekend do kasy – Ski Arena (Szrenica)

Zjeżdżałam jakieś 50 min z postojami! 😛 Zestresował mnie zjazd z wyciągu krzesełkowego, bo już tam zaliczyłam glebę, przewracając przy okazji Czarka zjeżdżającego obok. 😛 Zjazd był bardzo stromy i niejedna osoba się tam wywróciła – nie wiem, czemu nikomu do tej pory nie przyszło do głowy, żeby dosypać tam ziemi czy śniegu i trochę to uprościć, skoro trasa jest dla początkujących. Po tej małej przygodize stres mnie zjadł i zjazd na dół strasznie się dłużył i spowalniał. Czaro dzielnie towarzyszył mi cały czas, dotrzymując towarzystwa, dając rady i pomagając walczyć – a walka była naprawdę ciężka z chwilami zwątpienia! W pewnym momencie nawet zastanawiałam się, czy napewno chcę zjechać o własnych siłach, czy może da się cofnąć na górę i zjechać wyciągiem. 😛

Ponoć Puchatek (tak nazywała się ta trasa) jest w takim miejscu góry, gdzie pochyla się ona na prawo, więc cały czas, przez długie kilometry ściągało mnie na prawo i musiałam próbować jechać w lewo. A jak wspominałam, na lewo wciąż idzie mi źle. 😉 Kończyło się więc na tym, że celowo się wywracałam na tyłek, żeby nie zlecieć w las i na tyłku przesuwałam się wyżej bardziej na środek trasy, uważając, aby nikt na mnie nie wjechał.

Zrozumiałam, że z moimi (dość małymi) zdolnościami, bez rozgrzewki, z przerwą tygodniową i biorąc pod uwagę, że to mój 3 raz w życiu na desce – prawie 1,5 kilometrowa trasa to zdecydowanie nie dla mnie. 😛 Ciągnęło się to w nieskończoność. Potrzebowałam czegoś krótszego, a jedyna krótsza trasa w tym ośrodku była na Hali Szrenickiej, czyli prawie na samej górze Szrenicy. Znajduje się tam trasa o długości 650 m, ale ciężko się tam dostać. Trzeba albo wjechać na samą górę, przesiadając się z wyciągu krzesełkowego, który już poznałam i który mnie przerażał, na drugi wyciąg, a potem zjechać innym wyciągiem na Halę; albo pojechać wyciągiem kanapowym i stamtąd zjechać o własnych siłach na desce. Nie wiem, co było gorsze, ale im dłużej o tym myślałam, tym straszniejsze się to wydawało. 😀

Był jednak ratunek, bo następnego dnia poszliśmy na Pietkiewiczówkę, która miała około 230m. I może oznaczało to częstsze wjeżdżanie wyciągiem (a właściwie orczykiem), ale jak najbardziej mnie to odpowiadało. Było tam fajnie i udało mi się nie zrazić do deski, bo dzień wcześniej mało brakowało, żebym rzuciła ją ze złością i narastającym rozczarowaniem. Po tym felernym zjeździe na Puchatku, poszłam oddać sprzęt i tyle było jeżdżenia (100 zł za JEDEN zjazd to jednak sporo – liczę tu sprzęt i karnet). Czarkowi udało się jeszcze wjechać na trudną trasę, bo zostało mu pół godziny i 5 minut do zamknięcia kolejki.

Na Pietkiewiczówce też trzeba stać w kolejce do orczyka, ale zajmowało to kilka minut. I ogromnym plusem są bilety na liczbę przejazdów, a nie na określony czas, co oznacza, że nie płacisz za stanie w kolejce jak na Szrenicy! Znalazłam taką stronę (oficjalna?), ale ceny chyba nie do końca aktualne, bo 1-dniowy karnet kosztował bodajże 102 zł, a nie 140zł jak jest na stronie. Zdecydowanie się opłacało, bo tutaj za 30 przejazdów zapłaciłam 80zł, czyli trochę więcej niż za 2h na Szrenicy. Wyjeździłam połowę w około 3,5h (!). Karnet ważny jest cały sezon, również na wieczorne jazdy, więc hulaj dusza!

Stok Pietkiewiczówka

Zieleniec vs Szklarska Poręba – informacje praktyczne

Byłam tylko raz w obu tych miejscach, w Zieleńcu w sobotę styczniową (w wysokim sezonie, ale przed feriami), w Szklarskiej Porębie od czwartku do niedzieli (ferie). Czarną Górę nie porównuję, bo byłam tam raz rok temu i w ogóle nie pamiętam, jak to wyglądało.

Jeśli chodzi o stoki, to najdłuższe są w Szklarskiej Porębie na Szrenicy (1,5km – 4km), ale tam są również najdłuższe kolejki do wyciągów i do kas. W sobotę kolejki do kasy były gigantyczne (patrz zdjęcie wyżej) i nie zdziwiłabym się, gdyby stało się tam 40 minut, podczas gdy w Zieleńcu kolejek prawie nie było, bo znajduje się tam więcej kas.

Jeśli dobrze pamiętam, to w żadnym z tych miejsc nie było karnetów na liczbę zjazdów, ale tylko na godziny – lepsza oferta chyba była w Zieleńcu, trochę taniej, dłużej i można tam kupić karnet na 2h w jakimkolwiek momencie dnia. Karnety na liczbę zjazdów spotkałam tylko w Szklarskiej na Pietkiewiczówce, ale to jest trasa bardzo łatwa i krótka.

W Zieleńcu był też większy wybór wypożyczalni sprzętu. Natomiast jeśli chodzi o dojazd, to bezpośredni autobus z Wrocławia do Zieleńca jest około 6 rano, a tak trzeba było przesiadać się 2 razy. Do Szklarskiej jest bezpośredni pociąg, który kursuje dość często.

Nisia

photo by instagram.com/czesu

Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.

Posty, które mogą Ciebie zainteresować:

Dodaj komentarz