Ostatni dzień wyjazdów często jest bardziej nudny, bo wrzuca się tam zapychacze czasu – żeby coś jeszcze zrobić, ale jednak nie za dużo, bo trzeba zdążyć na samolot do domu.
Tym razem jednak w ostatni dzień wyjazdu na Kretę przeżyliśmy przygodę…! 😀
Zaczęło się od tego, że od dawna chciałam wynająć samochód w trakcie jakiegoś zagranicznego wyjazdu. Długo brakowało mi pewności siebie, ponieważ prawko zdałam 3 lata temu i od tego czasu siadłam za kółkiem może 3 razy na krótko (wliczając małą przejażdżkę po San Cristobal w Meksyku). Nie miałam więc dużego doświadczenia i jestem u nas w chwili obecnej jedynym kierowcą.
Jakoś w kwietniu ogarnęłam sobie 2 lekcje z instruktorem, żeby przypomnieć sobie jak się jeździ i zobaczyć, czy ciągle daję radę. Potem raz wypożyczyłam Vozillę na jakieś 20 minut (fajnie się jeździ na automacie!). Okazało się, że całkiem nieźle mi idzie i nie ma się co martwić.
Podczas wyjazdu wciąż miałam wątpliwości, bo tyle się słyszy, że wypożyczalnie chcą naciągnąć na hajs po oddaniu samochodu, więc nie mogłam się zdecydować. Ostatniego dnia jednak musieliśmy wymeldować się z wynajmowanego mieszkania o godzinie 11, a lot był dopiero o 21. Nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić i wypożyczenie samochodu wydało się super pomysłem – nie będzie trzeba się martwić o bagaż, wrzucimy go po prostu do bagażnika.
Pierwszy kontakt z wypożyczalnią samochodów
Martwiłam się dość mocno, bo zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Poczytałam sporo w internecie, ale jednak niewiele mi to dało. 😉
Pierwszą moją watpliwością była karta kredytowa, którą ponoć zawsze wymagają, a której nie mamy ani ja ani Czarek. Odwiedziliśmy jedną wypożyczalnię i powiedziano nam, że faktycznie bez niej nie da rady. Skierowali nas jednak do innej, gdzie nie była ona konieczna. Była to zaskakująco dobra wiadomość.
Dziwniej zrobiło się, kiedy dowiedzieliśmy się również, że nie trzeba tam wpłacać żadnej kaucji – skoro nie biorą danych karty kredytowej, to jak zabezpieczą się przed potencjalnymi szkodami?
Zastanawiałam się, czy powiedzieć w wypożyczalni, że jest to nasz pierwszy raz – oczekiwałam, że wtedy powiedzą nam wszystko, co musimy wiedzieć, ale z drugiej strony obawiałam się, czy nie zatają jakichś ważnych informacji (bo oczywiście będą chcieli zrobić nas w bambuko! 😉 ). W końcu powiedzieliśmy o tym, prosząc o jak najwięcej info.
Kobieta, która nas obsługiwała, trochę kaleczyła angielski. I była dość oszczędna w słowach. Możliwe, że jedno było powiązane z drugim. Poinformowała nas o cenie pożyczenia samochodu, o tym, że możemy go oddać na lotnisku, zapytała czy mamy 23 lata i czy chcemy zarezerwować go na jutro (zjawiliśmy się tam dzień przed wyjazdem). I w sumie to chyba było wszystko. Ostatecznie jednak sprawdziliśmy opinię o wypożyczalni na Google (nie było ich wiele) i zdecydowaliśmy się zaryzykować.
Odbiór autka
Rano następnego dnia zjawiliśmy się w wypożyczalni z bagażami i samochód już na nas czekał. Kobieta spisała dane mojego prawa jazdy i dała mi umowę do podpisania. Okazało się, że samochód ma nie tylko OC, ale i AC oraz jest „ubezpieczony na wszystko”. No w sumie to prawie, bo ubezpieczenie nie obejmowało dróg szutrowych (tylko asfaltowe), a w szczególności drogi na plażę Balos, które jest dość trudna (było to wyszczególnione). Lusterka, szyby, opony ani podwozie również nie były ubezpieczone, chociaż można było taką dodatkową opcję wykupić za €10 za dzień. Zgaduję, że z tego powodu nikt nie pytał o kaucję, bo samochód był ubezpieczony także od kradzieży. 😉
Wkładu własnego brak (widziałam takie informacje na ich stronie, którą sprawdziłam po rezerwacji). Tak właściwie to w umowie było wpisane €300, ale jak zwróciłam na to uwagę to kobieta to zamazała, informując mnie, że ubezpieczalnia wszystko pokrywa. Brzmiało zbyt pięknie, aby było prawdziwe. 😉
Wciąż z pewnymi wątpliwościami podpisałam umowę i odebrałam kluczyki. Jak chcieliśmy zrobić zdjęcia samochodu na wypadek dodatkowych rys bądź ich braku przy oddawaniu auta, usłyszeliśmy, że to niepotrzebne, bo i tak autko ubezpieczone jest „od wszystkiego”. No cóż… 🙂
Wzięliśmy jakieś maleństwo z niewielkim silnikiem, które nie wyglądało jak prawdziwy pojazd, a prawie jak duża zabawka robiąca „pyr pyr”. 😉 Obczailiśmy kilka miejsc, które chcieliśmy obejrzeć i po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę.
Krętymi drogami po górach
Najpierw pojechaliśmy obejrzeć wąwóz Theriso, przez który można było przejechać samochodem i który znajdował się niedaleko Chanii. Nie chcieliśmy oddalać się zbytnio, żeby jednak nie okazało się, że gdzieś się zgubimy i nie starczy nam czasu, aby dotrzeć na lotnisko.
Jechaliśmy krętą i pustą drogą przez jakieś 20 minut, podziwiając skały po obu stronach… A raczej to Czaro podziwiał, ponieważ ja skupiałam się na drodze. Nigdy nie jechałam w takich warunkach i wolałam patrzeć przed siebie, zwłaszcza, że niedoświadczony kierowca, odwracając głowę na bok, automatycznie przekręca całe ciało w tą samą stronę (a co za tym idzie i kierownicę 😉 ).
Zatrzymałam się na poboczu, żebym i ja mogła pstryknąć fotkę i trochę się rozejrzeć. Nie było zbyt wiele miejsc, gdzie można było stanąć – droga była wąska tak bardzo, że czasem ciężko było wyminąć samochód nadjeżdżający z naprzeciwka albo trzeba było wyjechać na środek przy zakręcie. Na wszelki więc wypadek w tej drugiej sytuacji trąbiłam cicho, żeby uniknąć zderzenia. Na szczęście ruch był bardzo mały, więc nie martwiłam się za bardzo.
Za drugim razem zjechałam na pobocze i gdy zaciągnęłam hamulec ręczny oraz puściłam nożny, samochód zaczął staczać się w dół (!) – do tyłu, bo staliśmy pod górkę. Chcieliśmy więc jechać dalej, ale miałam spory problem, aby stamtąd wyjechać, nawet ruszając z ręcznego. Okazało się, że pobocze pełne jest małych kamieni, na co początkowo nie zwróciłam uwagi.
Próbowałam chyba z 6 razy wyjechać, coraz bardziej się denerwując, że tu utkniemy. Mój umysł powoli zaczynał zastanawiać się, co będzie jeśli nie dam rady wyjechać. Im bardziej się denerwowałam, tym gorzej mi szło. 😛 A do tego poczułam zapach palonego sprzęgła, chociaż początkowo zastanawiałam się, czy to nie silnik zbyt bardzo się nagrzewa, bo mocno gazowałam, a było powyżej 30 stopni. 😛 😀
Na szczęście Czaro (jako nie-kierowca) wpadł na genialny pomysł, żeby spróbować wytoczyć się do tyłu, skoro nie możemy pojechać do przodu. Mieliśmy właściwie jedno, a może dwa podejścia, ponieważ pobocze było krótkie, ale udało się od razu (uff!).
Tylko bez nerwów…
Trochę się zdenerowałam, więc po raz kolejny musiałam się zatrzymać, żeby trochę odetchnąć – po kilku minutach znaleźliśmy miejsce bez kamieni i nie pod górkę, gdzie dość łatwo było wjechać i wyjechać. Pomyślałam sobie, że jako kierowca muszę zachować zimną krew, bo jeśli zrobię błąd, może nas to wiele kosztować. Zwłaszcza, że prawie nie jechaliśmy prostą drogą, potem zakręty zrobiły się bardzo ostre, a między nami i przepaścią nie zawsze były barierki, więc nic nas nie powstrzymywało przed spadnięciem w dół. 😉
Byłam z siebie dumna, że potem faktycznie w ogóle się nie stresowałam. Zapewne adrenalina miała w tym swój wkład, bo nawet nie szczególnie miałam apetyt, a ja przecież kocham jeść! 😀
No i tak na spokojnie jechaliśmy przed siebie z perspektywą zawrócenia za jakiś czas i skierowania się w stronę Chanii. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że znaki wcale nie są takie jasne i skręcimy nie w tą stronę co trzeba. 😀 Zawrócenie nie wchodziło w grę, bo trzeba by to było zrobić na wąskiej drodze, z ryzykiem kolizji, w dodatku będąc pod górkę. A taka opcja bardzo mi się nie podobała.
Jechaliśmy więc dalej, coraz bardziej pod górę. Wdrapywaliśmy się chyba na szczyt jednej z gór otaczających wąwóz. 😀 Ale ja wciąż zachowywałam spokój. Czarek ponoć mniejszy, ale robił dobrą minę do złej gry, żeby mnie nie stresować (już i tak chyba nie dałby rady :P).
Na kursie prawa jazdy uczyli mnie, że jedynka jest do ruszania z miejsca, a potem się o niej zapomina. I tak chciałam robić tutaj, ale Czarek uświadomił mi, że to też jest bieg. ;P I że jeśli na dwójce mam małe obroty (gaz prawie do dechy, a obroty na poziomie 3 tysięcy) to przecież mogę jeszcze zrzucić bieg (duah!). 😀 I w czasie tej wyprawy bardzo się z żyłam pierwszym biegiem, którego używałam dość sporo. 😉
Hamowanie silnikiem też nieźle przećwiczyłam, często nawet jadąc na jedynce. 😀 Nasz pyr-pyrek pod górkę prawie się krztusił, ale w dół rozpędzał się bardzo mocno. Taką właśnie popierdziawką wybraliśmy się w góry. 🙂 Następnym razem chyba będziemy wypożyczać autko z większym silnikiem i napędem na 4 koła. 😀
Pierwsze wrażenia
Jeździliśmy tak ze 3 godziny zanim dotarliśmy z powrotem do cywilizacji znajdującej się równo z poziomem morza. 🙂 Ten wyjazd to był nie tylko sprawdzian moich umiejętności jako kierowca, ale także cierpliwości. I jak już pisałam – byłam z siebie dumna, bo myślę, że zdałam go na piątkę. 😉 Wiem, że mogło być lepiej i sprawniej, ale nie było potrzeby się spieszyć, skoro ruch był mały, a najważniejsze, żeby dotrzeć do celu bezpiecznie. Ogólnie dałam radę i prowadziłam całkiem dobrze (sam Czarek to przyznał i wiem, że mi nie słodził :P), tylko czasem brakowało mi ogłady i kreatywności.
To nie był jednak koniec wycieczki (ale przygód tak) i po obiedzie pojechaliśmy na plażę Kalathas i tam trochę odpoczęliśmy. Plaża jest niewielka, ale – tak samo jak w Nea Chora – tam również był ratownik, przebieralnia oraz leżaki z parasolami. No i knajpka, gdzie można było coś zjeść i wypić.
Na koniec zajechaliśmy jeszcze do monastyru Agia Triada znajdującego się jakieś 10 minut samochodem od lotniska. Było to dość małe miejsce, ale zdecydowanie warte zobaczenia. Wchodziliśmy w różne zakamarki, bo cały monastyr był śliczny! 🙂
Na lotnisku oddaliśmy samochód i nie dostaliśmy żadnego potwierdzenia (o zgrozo!) – naprawdę chyba balansowaliśmy na krawędzi z tym wypożyczeniem auta. 😉 Na wszelki wypadek zrobiliśmy więc zdjęcie samochodu z logo wypożyczalni, żeby mieć jakiś dowód, że auto stało na lotnisku.
Jeszcze im nie wystawiłam opinii, bo wciąż gdzieś w głowie siedzi mi, że może jeszcze się skontaktują, bo coś będzie nie tak. 😉 Może za miesiąc będzie już bezpiecznie… 😀
Praktycznie
Wypożyczalnia nazywała się Sunny.
Tak jak pisałam, ubezpieczenie obejmowało tylko drogi asfaltowe. Nie można było jechać na Balos. Karta kredytowa ani kaucja nie były potrzebne.
Mieliśmy pełne ubezpieczenie (OC i AC, €0 wkładu własnego), nie obejmowało jednak szyb, podwozia, lusterek i opon. To mogliśmy wykupić za dodatkowe €10 za dobę, ale że braliśmy auto tylko na jeden dzień i nie spodziewaliśmy się żadnych ekscesów, to stwierdziliśmy, że nie ma co wariować. 😛
Ogólnie samochód kosztował €40 za dzień, plus €10 dodatkowe za odstawienie na lotnisko. Taksówka na lotnisko kosztowała nas wcześniej €25, więc myślę, że był to niezły deal. 😉
Jest to całkiem wygodny sposób podróżowania, więc myślę, że jeszcze ie raz skusimy się na wypożyczenie auta, tylko może przemyślimy to trochę lepiej. 😉
Plan całej podróży z zaznaczonymi punktami na mapie znajdziesz tutaj.
Nisia
Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.
Posty, które mogą Ciebie zainteresować:
Jeśli jedziecie w te kraje i szuka maszynę dla dzierżawy na urlop to mogę poradzić serw –
https://www.bocubo.com/wypozyczalnia-samochodow/greece-crete-airport-heraklion
Bardzo duży wybór dobrych samochodów, doradzam!
Następnym razem weź Jimny’ego. 😀 Nie do zajechania samochód 😀
Na pierwszy raz wzięliśmy najtańszy. Następnym razem będzie lepiej. Wiem, że Suzuki 4×4 nie do zdarcia są 😉😁
Powodzenia następnym razem 😀
Dzięki! 😄
Nie masz pojęcia, jak ciepło na serduszku mi się zrobiło – że ktoś poza mną nie jest mistrzem kierownicy – i jeszcze potrafi się do tego przyznać. A wypożyczalnia… zdumiewająca.
Haha 😀 ja tam nie ma problemu, żeby przyznać się do słabości – w końcu nikt nie jest idealny, jakąś wadę więc trzeba mieć 😉