Długo zastanawiałam się, co napisać o Bangkoku, a chciałam zacząć od tego miasta, żeby przynajmniej trochę trzymać się chronologii zwiedzania. Stąd może też pojawiły się opóźnienia na blogu (wymówki! 😉 ).
Było to pierwsze miejsce, które zobaczyliśmy w Tajlandii, na samym początku byłam nim więc oczarowana! Tutaj zakosztowaliśmy street foodu, zwiedzaliśmy piękne świątynie pełne złotych stożków i bogato zdobionych posągów. Ale po tym miejscu został mi też lekki niesmak, bo chinatown, w którym mieszkaliśmy na końcu było brudne i śmierdzące, a to nie jest coś czego chce się zaznać kilka dni po zatruciu pokarmowym. 😉
Standardowo, planując dwutygodniowy wyjazd do Azji, w mieście do którego przylatywaliśmy zarezerwowaliśmy nocleg na początku wyjazdu na 2 noce i jeszcze na sam koniec również na 2 noce. Dzięki temu po przyjeździe mieliśmy czas na odpoczynek po jet lagu (który i tym razem się pojawił) i nie było spiny, żeby wszystko zwiedzać z wywieszonym językiem. A na koniec mieliśmy kolejne 2 dni zwiedzania – było to po wizycie nad morzem, gdzie zakładaliśmy relaks i odpoczynek (a czemu to się nie udało napiszę innym razem). Drugim razem więc mogliśmy powypruwać z siebie flaki biegając w Bangkoku od zabytku do zabytku. 😉 Bo wiadomo – wielkie miasto oznacza dużo miejsc, które chce się zobaczyć. 😉
Bangkok jest piękny, tego nie można mu odmówić. 🙂 To ogromne i majestatyczne miasto, budzi więc respekt i podziw. Sporo jest tutaj wieżowców i ogromnych kompleksów świątyń, ale można też poczuć się swojsko, odkrywając uliczki rodem jak z animców, gdzie na każdym rogu zwoje kabli zwisają nisko, skutery są gęsto zaparkowane i jak zgłodniejesz, możesz zatrzymać się w niewielkim stoisku z jedzeniem lub odwiedzić 7eleven.
Król poważnie będzie na Ciebie spoglądał z portretów rozwieszonych w każdym ważniejszym miejscu – zarówno na ulicy, na budynkach jak i w świątyniach. Czasem towarzyszy mu żona, obdarzając przechodniów delikatnym uśmiechem. Najczęściej przy portretach leżą żółte kwiaty. Jak się potem dowiedzieliśmy, Tajowie wierzą, że każdy dzień tygodnia ma swój kolor, który staje się szczęśliwym kolorem osoby, która urodzi się w danym dniu. Nie pamiętam w jaki dzień tygodnia urodził się władca Tajlandii, ale tym kolorem był dla niego żółty, stąd przeważał przy portretach. 😉
W dzień możesz więc przechadzać się po ulicach, odwiedzić świątynię odpoczywającego Buddy, świątynię Świtu czy zamek królewski, w którym znajdują się kolejne świątynie. 😉 Może uda Ci się załapać na występ w teatrze, gdzie zobaczysz tradycyjne tańce młodych tancerzy i tancerek. Możesz wybrać się na wycieczkę do leżącej nieopodal Ayutthayi (w której też zobaczysz świątynie 😀 ale na poważnie to tutaj świątynie znacznie się różnią). Właściwie z Bangkoku możesz pojechać w cztery strony świata i zawsze będzie coś ciekawego do zobaczenia.
A jak już zadowolisz się dziennym zwiedzaniem, możesz wrócić do hotelu i jeśli jesteś szczęśliwym gościem jednego z kilku miejsc z infinity pool, możesz popływać na dachu budynku, rozkoszując się widokiem na miasto lub popijać drineczka na leżaku. 😉 Lub wybrać się na tajski masaż, który niesamowicie Ciebie rozluźni, bo masażystki dotrą do głęboko ukrytych mięśni, o których nawet nie miałeś pojęcia. Będzie to zabieg bolesny, ale za to bardzo odprężający.
Jeśli do tej pory nie miałeś okazji, warto skosztować street foodu, który czai się na każdym kroku lub zajrzeć do tzw. night markets, których jest kilka w tym mieście i w których można spróbować różnych szaszłyków, grillowanych warzyw, pad thaiów, pierożków, lodów tajskich i innych niesamowitości. My byliśmy w Patpong Night Market i bardzo się nam tam podobało – zajadaliśmy się aż trzęsły się nam uszy, popijając piwkiem i siedząc na małych krzesełkach przy prowizorycznym stoliku. Tak właśnie wyobrażałam sobie street food w Bangkoku! 😉
Jedynym minusem mogą być liczne bary erotyczne – może w sumie nie przeszkadzałyby gdyby nie to, że przed każdym stoi ktoś próbujący zachęcić do wejścia i wystarczy tylko spojrzeć w ich kierunku, żeby zaczęli nagabywać. A w środku dzieją się dziwne rzeczy – usługi nazywane tajemniczo wśród których często wspominają kotki, np. pussy ping pong, pussy cigarette…. 😉 xD Nie sprawdzałam jak jest w środku, komentarze na Google sugerują jednak, że oczekiwania przewyższają rzeczywistość i niektórzy twierdzą, że nie warto było… 😉
Innym rozwiązaniem jest zjeść w Chinatown, dzielnicy, która jest jednym wielkim nocnym marketem pełnym stoisk z jedzeniem. Tutaj jest bardzo wąsko, na wieczór ulica jest zwężona, bo rozstawiają się stoliki dla turystów i lokalsów chcących zjeść w uroczym miejscu tuż przy samochodach i pieszych prawie wchodzących im na głowę. 😉 Jest tu mega ciasno, bo tłumy są tak duże, że wyjście stąd zajmuje sporo czasu – ludzie się korkują, nie ma jak się wyminąć, a skręcenie w boczną ulicę nie zawsze pomaga, bo tam jest dokładnie to samo. Ale swój klimat to ma, trzeba przynajmniej raz tam zawitać.
Nie wiem, czy jest to zasługa sprzedawanych tam durianów (nie tylko w całości, także przepołowionych) czy po prostu ulice w Chinatown śmierdzą niemiłosiernie, ale takie właśnie nieprzyjemne wrażenie odniosłam po ostatnich dniach w Tajlandii [info dla nieświadomych: duriany to owoce o bardzo mocnym i bardzo nieprzyjemnym zapachu, w hotelach w Bangkoku często znaleźć można informację o zakazie spożywania durianów na terenie hotelu i o grożącej grzywnie]. Jest też prawdopodobne, że byłam wyczulona na nieprzyjemne zapachy, bo kilka dni wcześniej wymiotowałam, nic nie jadłam, a potem podłączyli mnie pod kroplówkę. 😉
I to nie wszystko co można robić w Bangkoku, jestem pewna, że znajdziesz tam dużo, dużo więcej… 😉
PS. To już trzecia notka na blogu, mam jeden cel na ten rok spełniony, woohoo! xD
Nisia
Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.
Posty, które mogą Ciebie zainteresować: