Drugiego i zarazem ostatniego dnia mojego pobytu w Granadzie wyruszyłam zwiedzać stare domy i budynki udostępnione turystom (takie jak Casa de Zafra, Casa Morisca de Horno de Oro czy Casas del Chapiz), większość w przepięknej dzielnicy Albaicín, która została wpisana na listę UNESCO. Wszystkie miały ładne dziedzińce, niektóre ciężko było znaleźć nawet z mapą (chociaż przyjemniej było chodzić bez mapy i trochę błądzić 🙂 ), ale zdecydowanie warto połazić po okolicy. Spacer po klimatycznych uliczkach był bardzo relaksujący, a widoki piękne! 😉 Jakimś cudem z reguły udawało mi się uniknąć turystów i nawet na zdjęciach często nikogo nie ma. Raz chyba weszła ze mną grupa z Niemiec i pchali się wszędzie gdzie popadnie, ale jakoś to przeżyłam – mimo wszystko było bezstresowo, cierpliwość mnie nie opuściła. 😉
Spacer zaczął się od Carrera del Darro, gdzie pełno był turystów. Wpierw odwiedziłam El Banuelo (łaźnie te reklamowane są bardzo ładnym zdjęciem, które niestety przedstawia główne pomieszczenie i poza nim niewiele więcej jest do zobaczenia 😉 ). Dusigroszom jednak polecam kupić bilet za 5€ uprawniający do zwiedzenia 3 miejsc (Banuelo, Casa Morisca De Horno de Oro i Palacio de Dar Al-Horra) zamiast płacenia 2,25€ za każde. 😉
Drogę zwiedzania miałam już obczajoną, bo dzień wcześniej poszliśmy do Sacromonte tymi samymi uliczkami. Po drodze zaszłam do Palacio de los Cordova. Z początku myślałam, że jestem w przedostatnim Casa, do którego trzeba nabyć bilet, a że nie było ochroniarza ani nikogo pilnującego, to wyglądalo jakby mi się upiekło. 😉 Weszłam więc, patrzyłam wielkimi z podziwu gałkami ocznymi, cyknęłam kilka fotek i kiedy próbowałam cichaczem wyjść niezauważona, okazało się, że i tak nie było to miejsce, do którego zmierzałam, a za wstęp nie trzeba było w ogóle płacić. 😛
Później udałam się na punkt widokowy Mirador de San Nicolas, skąd widać było miasto, dzielnicę Albaicín i Alhambrę znajdującą się dokładnie naprzeciwko… A no przecież i góry Sierra Nevada! Wielka szkoda, że w góry pójść nie mogłam, bo były przepiękne i pewna jestem, że by mi się spodobały. ^^ W górach było masę śniegu (a przecież był kwiecień, w Hiszpanii prawie 20 °c).
Dalej poszłam już do miejsca dumnie nazywającego się pałacem – Palacio de Daralhorra (wyobrażałam więc sobie ogromną ilość pokoi ładnie przyozdobionych, z bogatymi meblami, rysunkami na ścianach i co tam jeszcze ludzki umysł potrafi wymyśleć. Nic z tych rzeczy, o nie! Był to budynek nie aż taki wielki, pusty, ale z ładnym dziedzińcem (no przecież!) i widokiem na miasto. Trochę schodów do pokonania po drodze, ale – powtarzam to co chwilę – warto było. 😉
Wąskie uliczki miały swój klimat, ludzi spotkać można było w niewielu miejscach, a poza tym tylko cisza, spokój, ogromne niebo nade mną i miasto u moich stóp. Czegóż można więcej pragnąć w życiu? 😉
Trochę już zwiedziłam świata, swoje widziałam, więc w głowie mi sie poprzewracało, że nie reaguję na takie rzeczy z wielkim „WOOW!” 😉 Ale chodzę, oglądam, podziwiam w głębi duszy z cichym westchnieniem, bo wciąż mi mało, zbyt mało… No i w czasie kontemplacji spacerowej przyszło mi na myśl, że trochę przeżyłam jak na te moje nie-aż-tak-krótkie, ale i nie-nazbyt-długie życie i czuję się prawie spełniona. Jeszcze Japonia i czas będzie umierać. 😉
No dobra, dobra, na śmierć czekać nie mogę, bo do tego brakowało by mi cierpliwości, w końcu świat taki duży (a jednak tak malutki), tyle wciąż zostało do zwiedzenia, tyle ludzi do poznania, tyle dróg do przebycia, tyle rzeczy do spróbowania… że aż szkoda by było kończyć już tą przygodę zwaną życiem. 😉
Po zwiedzaniu Albaicín wylądowałam w jakiejś niedużej knajpce niedaleko centrum, gdzie zupełnie nie mówili po angielsku i nie potrafili powiedzieć mi nic na temat tego, jakie mają tapas (na oknie pisało, że mają). 😛 Na szczęście w lokalu była jakaś Hiszpanka znająca angielski i wytłumaczyla mi, że tapas dostaje się gratis do napoju.
Moje tapas było w formie chipsów, kiełbaski i chleba z ichnią szynką. Takie małe śniadanie właściwie. 😉 Zabawne, bo Hiszpanka mówiła, że wina już serwują, a jak zapytałam o sangrię, to powiedziała, że nie wie, czy mają o tej porze (było południe) – zastanawiało mnie więc, czemu na wino nie jest za wcześnie, a na sangrię tak..? 😉 W każdym razie sangrii nie mieli, ale wino z lemoniadą, które smakowało bardzo podobnie. 🙂 Za całość zapłaciłam tylko 2€, podjadłam, popiłam i zaznałam prawdziwego klimatu miasta, nie tego turystycznego. 🙂
Knajpka była bardzo mała i przytulna. Na kolumnie wisiało sporo magnezów. Nie wiem, czy były to miejsca, które odwiedzili właściciele (Hiszpanka mówiąca po angielsku zniknęła z horyzontu), ale były one z różnych stron świata, takich jak Puerto Rico, Szangaj, Londyn, Marakesz, Kuba czy nawet Polska. 😉
Po tej sjeście nadszedł czas, żeby pożegnać się z Granadą i pojechać dalej. 🙂 Miasto było piękne i na długo pozostanie w mojej pamięci. ^^ Cieszę się, że tam pojechałam, tak samo jak cieszę się, że w ogóle zdecydowałam się pojechać do Hiszpanii na (prawie) samotną podróż. Bywajcie! 😉
Nisia
Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.
Posty, które mogą Ciebie zainteresować:
- Zmuszona do komunikacji 😉 (Granada)
- Malaga – Kolorowe Miasto
- Tapas, Tapas I Jeszcze Raz Tapas! (Hiszpania)
- Karmiąc słonie w Sanktuarium (Kuala Gandah, Malezja)
- Grecja to nie tylko plaże (Meteory, wąwóz Enipeas)
Wszystkie moje posty z Hiszpanii znajdziesz tu.