Wyjazd do Andory wyszedł tak trochę przypadkiem 😛 (nie pierwszy raz zresztą!), bo początkowo planowaliśmy jechać do Trydentu i tam pochodzić po górach. Ale pogoda się popsuła i miało sporo padać. A że czekaliśmy jeszcze na przyklepanie urlopu Czarka to nie kupiliśmy biletów przez długi czas i mieliśmy okazję zmienić miejsce docelowe naszego wyjazdu. Dalej chcieliśmy iść w góry zobaczyć piękne widoki i zdobyć wysokie szczyty – z tego nie chcieliśmy zrezygnować i to był główny powód decyzji na ten wyjazd. Do tego ciężko jest odmówić zwiedzenia nowego kraju i nowej stolicy, kiedy ma się takie cele, więc po krótkim researchu wygrała Andora – zamieniliśmy Dolomity na Pireneje. 🙂
Pierwszy dzień był miarę spokojny, żeby od razu nie narobić sobie pęcherzy czy nie doprowadzić kolan do spuchnięcia. W Andorze mieliśmy spędzić 4 dni, wiedzieliśmy więc, że będzie jeszcze czas na to, żeby na porządnie się zmęczyć. 😉 Do tego doszły problemy z planowaniem trasy, postanowiliśmy więc spróbować ze szlakiem, do którego łatwo było się dostać. Nie oznaczało to jednak, że będziemy się obijać – rest day miał być dopiero za chwilę. 😉 Padło na Pic de Maia – miało być ok. 14km do przejścia i jakies 700m przewyższenia, ale wyszło trochę inaczej. 😉
Pierwsza próba przez mniej popularny szlak
Ze stolicy, Andorra la Vella, pojechaliśmy autobusem do La Pas de la Casa – byliśmy na wschodniej granicy tego kraju z Francją. Planowaliśmy pójść szlakiem od tyłu, najpierw zahaczając o inne wierzchołki, a dopiero potem pojść przez Pic de Maia i wrócić ulicą do miasta. Była też krótsza opcja, ulicą do góry przez Refugi de Miguel, ale wydawała się zbyt nudna. Wybraliśmy więc pierwszą opcję.
Dziwne było to, że szlak właściwie zaczynał się na posiadłości prywatnej i do tego nie dało się tamtędy przejść, bo było ogrodzenie podłączone pod prąd (była taka informacja). :O Ale nie chcieliśmy się od razu poddawać i próbowaliśmy przejść kawałek dalej na rynpał. Przeszliśmy się ulicą i szukaliśmy ścieżki, której prawie nie było – ewidentnie prawie nikt tędy nie chodził. Często błądziliśmy, bo łatwo było się zgubić – mało było oznaczeń i nie prowadził nas wydeptany szlak jak to normalnie bywa. Coraz częściej musieliśmy przechodzić pod ogrodzeniami, które były właściwie linkami z drutu, które potencjalnie mogły być podłączone pod prąd (potem już nie było żadnej informacji). Tak minęła nam może godzina.

Pierwszy szlak
Nie poddawaliśmy się do czasu aż krowy zagrodziły nam drogę, a szlak zupełnie zniknął z oczu. xD Byki tutaj są ogromne (wyglądają jakby ważyły z 400kg) i obserwują Ciebie jak tylko podchodzisz do stada. A było ich wiele po drodze i często nie dało się ich wyminąć z odległości 20m jak to sugerowały infografiki na innym szlaku. Gdyby takiemu odbiło i zaczął by biec w naszą stronę to nie bardzo byłoby gdzie uciec. 😉
Nie wiedzieliśmy też, czy nie będzie dalej problemu ze znalezieniem ścieżki i czy w ogóle da się przejść. Biorąc to wszystko pod uwagę, woleliśmy nie ryzykować i się cofnęliśmy.
Podejście drugie, czyli tam gdzie chodzą ludzie 😉
Musieliśmy przejść kawałek przez miasto – tam też nie zawsze była prosta trasa, ponieważ niektóre uliczki były poukrywane, a inne w remoncie. Wyszliśmy w końcu na ulicę i tam szliśmy ślimakiem w górę. Miały być skróty po drodze, ale nie wszystkie dało się zauważyć. 😉
Jeden jednak znaleźliśmy – była to ścieżka biegnąca mocno pod górę obok drogi. Po drodze spotkaliśmy trochę osób i pasące się stada koni. Te były mniejsze niż krowy i wydawały się bardziej obojętne na wszystko co działo się dookoła. 😀 Ludzie je głaskali i zwierzaki z reguły nie miały nic przeciwko. Tak doszliśmy do Refugi de Miguel – schroniska, które było zamknięte. Google tutaj akurat podał nam dobre informacje i wiedzieliśmy czego się spodziewać – mieliśmy wystarczająco dużo wody i jedzenia na całą wędrówkę.
Co nas jednak zaskoczyło to to, że w tym miejscu znajdowały się dwie stacje benzynowe (nie widziałam ich na mapie, ale może nie zauważyłam O_o). Za to w żadnej nie było toalety. Znajdowało się tu też miejsce na piknik – kilka betonowych stołów i stołków. Nie zdecydowaliśmy się jednak siąść, bo mocno wiało. W tym miejscu drogowskaz pokazywał 3km na szczyt, 200m wzniesienia i 40 minut.

Parking w miejscu, gdzie zaczynał się szlak na Pic de Maia
Już tu mieliśmy całkiem niezłe widoczki na góry. I im dalej i wyżej szliśmy tym więcej gór było widać – pojawiały się z każdej strony, za jednym pasmem wyłaniało się kolejne, a za nim kolejne. Widoki były cudne!
Sam szlak za to był monotonny i za bardzo nieoznaczony – ale łatwy do znalezienia w przeciwieństwie do poprzednich doświadczeń z tego dnia. 🙂 Na górę najpierw prowadziła ulica, która potem zamieniła się w drogę szutrową. W pewnym momencie poszliśmy skrótem, żeby sobie trochę urozmaicić trasę, ale była to po prostu ścieżka ostro w górę. Wracaliśmy też ta samą trasą, miałam więc trochę niedosyt, chociaż nogi ostatecznie były zmęczone. 😉
Niestety szczyt nie był zbyt spektakularny ponieważ był płaski, grunt więc zasłaniał widoki. 😉 Trzeba było podejść do krańców z każdej strony, nie było więc możliwości zobaczenia panoramy 360. A szkoda, bo była by naprawdę niesamowita – nie jest to najwyższy szczyt w okolicy i góry rozciągają się dosłownie z każdej ze stron.
Początkowo planowaliśmy pójść dalej po grani, ale ostatecznie zrezygnowaliśmy, bo widoki nie byłyby inne niż to co widzieliśmy, a do tego było ryzyko, że niedługo będzie padać – ostatecznie lunęło jak wsiedliśmy do autobusu powrotnego do stolicy, była to więc dobra decyzja. Poza tym bardzo mocno wiało na górze, przez co szybko zrobiło się nam zimno.

Na szczycie Pic de Maia (photo by http://instagram.com/czesu)
Na górnym szlaku spotkaliśmy jedną osobę i jednego rowerzystę. Po drodze niżej było więcej osób, zwłaszcza przy skrócie prowadzącym przez pastwisko, na którym stało stado pięknych koni. Ogólnie w Andorze jest sporo szosiarzy, ale trzeba mieć niezłą łydkę, żeby tam podjeżdżać, bo płasko nie jest. 😉 Na podjazdy po prawej stronie ulicy jest często wąski pas dla rowerzystów, żeby nie wstrzymywali ruchu pod górkę. W dół już chyba zakładają, że nikt wolno jechać nie będzie, bo takiego pasa nie ma. 😉
Jeśli chodzi o pieszych to na szlakach nie spotykaliśmy ich zbyt często. Jedynym wyjątkiem był Comapedrosa, który znajdował się w parku narodowym i był najwyższym szczytem Andory. Może dlatego był najbardziej popularny, bo tam ruch był bardziej znajomy – prawie jak w Szklarskiej w lato. 🙂
W drodze powrotnej zdecydowaliśmy się pójść trochę inną trasą i przejść pod wyciągiem. Nie był to szczególny skrót, ale przynajmniej nie szliśmy prawie w ogóle po betonie (przyjemniej i zdrowiej 😉 ), a do tego spotkaliśmy kilka świstaków, które wychodziły na chwilę ze swoich nor, żeby popatrzeć na otoczenie i szybko schować się z powrotem jak tylko podeszliśmy za blisko. A trzymały bardzo duży dystans, więc nie próbowałam nawet robić zdjęć. 🙂

W drodze powrotnej poszliśmy na przełaj 😉
Jak dojechać do Andory
W Andorze nie ma lotniska, na które można by dolecieć z Polski. W appce z taksówkami pokazało mi „lotnisko w Andorze” jako potencjalne miejsce docelowe, do którego mogłabym chcieć pojechać. Do tej pory byłam przekonana, że w tym kraju w ogóle nie ma lotniska. Ale może było jakieś małe dla prywatnych samolotów lub na jakieś skoki spadochronowe czy inne atrakcje. O_o
Do wyboru mamy więc polecieć do Barcelony w Hiszpanii lub do Tuluzy we Francji i stamtąd udać się autobusem Andbus. Niestety loty z Wrocławia zatrzymują się tylko w Gironie i musielibyśmy się przetransportować do samej Barcelony, przejazd ten zająłby więc więcej niż z Francji. Do tego postanowiliśmy odwiedzić też świetnie zachowane miasto średniowieczne w Carcassone. Padło więc na przelot do Tuluzy – niestety z Krakowa.
Bilety na Andbus kupuje się dość łatwo online i jadą one prawie bez przystanków. Z przodu jest trochę ciaśniej, ale jak siedzieć się w dalszych rzędach to jest sporo miejsca na nogi, zdecydowanie więcej niż w samolocie, polskim pociągu czy polskim busie. Autobus jedzie dość sprawnie, nawet powiedziałabym że dość szybko, a że drogi są mocno powywijane (w końcu dość szybko zaczyna się wjeżdżać w góry) to może się zrobić niedobrze od patrzenia w telefon. XD My więc przez większość trasy siedzieliśmy z nosem przy szybie i podziwialiśmy widoki, bo było na co patrzeć!
Info o tym jak poruszać się po Andorze znajdziesz w poprzedniej notce.
Nisia

Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.
Posty, które mogą Ciebie zainteresować: