Trasa początkowo była planowana na jakieś 460 kilometrów, ale docelowo przejechałam 512 kilometrów w ciągu 7 dni, nie zrobiłam ani jednego dnia odpoczynku pomimo tego iż nastawiałam się na dzień przerwy. Przynajmniej przewyższenia były zgodne z planem, ale nie było to duże pocieszenie, bo zrobiłam 1900 m, a nigdy mi się to nie udało nawet w ciągu całego roku! 😀
O przygotowaniu do wyjazd możesz przeczytać w poprzednim wpisie, który znajduje się tutaj.
Waga roweru i czemu ma to znaczenie 😉
Któregoś dnia stwierdziłam po prostu, że jestem gotowa, by ruszać w trasę – mam wszystkie potrzebne rzeczy, odpowiednią kondycję i nastawienie psychiczne. A przynajmniej jestem bardziej gotowa niż kiedykolwiek wcześniej i mogę już jechać. 😉 Bo jak sprawdziłam, okazało się, że najwięcej w ciągu tyodnia przejechałam 240 km, a była to tylko połowa trasy, którą chciałam przejechać. Ale pomyślałam, że lepiej nie będzie. 😉 Czatowałam na pogodę (najważniejsze, by nie padało) i w którymś momencie po prostu zdecydowałam „jadę jutro!”.
Niestety pogoda w Polsce jest niepewna i raz już przegapiłam szansę na wyjazd, bo niby miało padać, a potem się okazało, że prawie w ogóle nie było deszczu. Tym razem więc postanowiłam zaryzykować i ruszyć w trasę pomimo tego, że zapowiadali przelotne deszcze za kilka dni. I nie pomyliłam się – tylko raz złapał mnie deszcz i to w dzień, kiedy miało być słonecznie i nie miało spaść ani kropli. Ale przeżyłam, bo było wtedy jakieś 25 stopni i pomimo tego, że trochę mnie zmoczyło w ciągu 30 minut, dość szybko wyszło słońce i udało mi się wyschnąć. To mi pokazało (nie pierwszy raz zresztą), że nie ma co ufać prognozie pogody w naszym kraju, bo jest to wróżenie z fusów. Czasem pomaga patrzenie na niebo, bo widać czy pada w okolicy, ale to też jest niepewne. 😉

Po takiej drodze już ciężko się jechało na rowerze z wyładowanymi sakwami
Jak tylko załadowałam wszystko na rower poczułam jak bardzo jest ciężki, nie łatwo było go przesunąć, podnieść czy podprowadzić pod wysoki krawężnik, trudniej też podjeżdżało się pod górkę. Ale za to z górki bardziej się rozpędzałam. 😉
Potem też zorientowałam się, że strasznie zarzucało mi tył przy jeździe po piasku, a okazało się to akurat bardzo ważne, bo trasa kilka razy prowadziła przez las. I tak jak w lasach w okolicy Wrocławia jest ubita ziemia, tak w okolicach Milicza czy Bydgoszczy zdarzały się odcinki, gdzie było sporo piasku i musiałam czasem zejść z roweru. W lasach milickich pomyśleli o rowerzystach i poprowadzili betonową ścieżkę rowerową, która mocno ułatwiła przejazd!

Po prawej betonowa ścieżka rowerowa prowadząca do Milicza, po lewej droga leśna
Jako że miałam większe obciążenie, napompowałam dużo mocniej koła niż normalnie, więc rower dłużej jechał bez pedałowania, a to trochę zbalansowało doświadczenie.
Bezpieczeństwo najważniejsze
Ludzie mówili mi, że taka trasa jest niebezpieczna i że „nawet mężczyźni boją się jeździć w pojedynkę”. Ale nie dałam się zastraszyć. 😉 Spotkałam też w trasie znaczącą ilość osób z wypchanymi sakwami, którzy zapewne robili długie kilometry – i w pojedynkę, i w parach. I owszem, jechanie z kimś pewnie byłoby bezpieczniejsze, ale takiej osoby nie znalazłam, a moim zdaniem nie warto jest rezygnować z marzeń i żyć w strachu, trzeba się po prostu zabepieczyć się przed ryzykiem na tyle na ile jest to możliwe. Jednak żyjemy w kraju w miarę bezpiecznym, a ja już nie mam 20 lat, żeby ktoś chciał mnie porwać i wykorzystać jako prostytutkę xD (jak widać starość ma też swoje zalety 😉 xD).
Jak pisałam, trasę zaplanowałam tak, żeby była bezpieczna i omijała ogromne skomplikowane skrzyżowania czy ulice, po których jeżdżą tiry. Zdarzało mi się też jechać po chodniku na wioskach jak był duży ruch. Do tego nie kusiłam losu – raz zatrzymałam się przed miejscem, gdzie miałam przejechać pod wiszącym kawałem metalu, który gibał się na prawo i lewo i nie wyglądał zbyt stabilnie. Do tego w dźwigu nie było operatora, więc gdyby się coś stało to nie miałby kto zareagować. I zapewne szansa na wypadek była prawie równa zeru, ale właściwie po co było ryzykować? Jak nie trzeba to można poświęcić dodatkowe 3 minuty i pojechać inną drogą.

Czasem zdarzało mi się jechać takimi drogami leśnymi, doceniałam wtedy mojego górala 😉
Pod koniec trasy, jak byłam już mocno zmęczona, a każdy kilometr robił różnicę, pojechałam krajówką, ale najpierw sprawdziłam, czy ma pobocze, po którym mogę jechać. Przejrzałam całą trasę na Google street view i unikałam ogromnych skrzyżowań, gdzie pobocze znikało na dłużej, a samochód wyjeżdżający z ulicy obok mógłby mnie nie zauważyć i skasować. Zdarzało się, że pobocze kończyło się na jakieś 20 metrów, na przykład na skrzyżowaniach, ale wtedy zatrzymywałam się, żeby przepuścić rozpędzone samochody i przejechać jak będzie „dziura” (ruch nie był mega duży, więc bez problemu dało się to zrobić).
Do tego byłam zaopatrzona w gaz pieprzowy i chusteczki neutralizujące na wypadek gdyby zaatakował mnie dziki pies lub inny nieokrzesany zwierz. 😉 Nie musiałam go jednak użyć ani razu, nie było sytuacji, w której czułabym się zagrożona. Do tego ludzie raczej byli mili, starali się pomagać, czasem zagadywali. Mimo wszystko, żeby zwiększyć bezpeczeństwo, udostępniłam moją lokalizację chłopakowi, a do tego pisałam mu co jakieś 10-15 km gdzie jestem. Był więc poinformowany o tym gdzie jestem i że dalej żyję. 😉
Jakość dróg i komfort jazdy
Ogólnie byłam zaskoczona jak dużo ładnych ścieżek rowerowych było po drodze (na Google było ich mniej) i że mamy całkiem dobre ulice. Zdarzało się, że nagle w małej nieznanej wiosce pojawiała się świetna ścieżka rowerowa i prowadziła przez kolejne 2 wioski. Miasta mogłyby brać z nich przykład, wliczając Bydgoszcz, którą objechałam trochę przedmieściami, a przejazd był niefajny i wolny przez nawierzchnię i remonty.
Spodobała mi się też jazda po krajówce, bo ta droga była płaska i przyjemna do jeżdżenia, do tego prowadziła bezpośrednio do miejsca docelowego. A ruch był nieduży w trakcie tygodnia, do tego w większości było szerokie pobocze, więc samochody mogły mnie omijać bez strachu o moje życie. 😉

Takie drogi też się zdarzały, na szczęście było ich stosunkowo niewiele
Tylko kilka razy zdarzyło mi się, że trasa biegła przez połataną ulicę. Nie było to więc zbyt przyjemne, ale byłam na to nastawiona i te odcinki były przeplatane z porządną drogą, moje nadgarstki mogły więc odpocząć. Ogólnie myślę, że jakość dróg była całkiem dobra, brakowało tylko cienia, ale mogło to być też spowodowane tym, że jechałam w ciągu dnia, kiedy słońce było wysoko na niebie. Nie jestem rannym ptaszkiem i nie byłam w stanie wyjechać o 7 nad ranem, a to by pewnie pomogło. 😉
Improwizacja z noclegami
Na tak długiej trasie można się spodziewać, że nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. 😉 Ja też z jednej strony wiedziałam, że dojadę do Gdańska (uparte ze mnie bydle), a z drugej nie byłam pewna, czy to się jednak uda, biorąc pod uwagę, że wyjeżdżałam w trakcie upałów. Miałam więc na początek zarezerwowany tylko jeden nocleg. Ale w planach zaznaczyłam sobie, gdzie mogą być kolejne, żeby zrobić odpowiednią ilość kilometrów każdego dnia i nie paść trupem ze zmęczenia. I to był dobry pomysł, bo już pierwszego dnia miałam kryzys i następnego zmieniłam plan. Ale o tym zaraz.
Żeby było bezpieczniej, spałam w hotelach lub apartamentach dostępnych na Booking.com. Zwracałam zawsze uwagę, żeby było miejsce do przechowania roweru lub żeby pokój/mieszkanie było wystarczająco duże, żeby rower tam wprowadzić i się o niego nie potykać. Sam rower był na tyle lekki, że bez sakiew nie miałam problemu wnieść go nawet na 2 piętro. Na Bookingu bardzo często były pytania od potencjalnych klientów czy jest przechowalnia rowerów, więc jak widziałam pozytywną odpowiedź, to wiedziałam, że dobrze będzie tam przenocować. 😉 Ale nie miałam nigdy problemu z przechowaniem roweru nawet jak czasem na ślepo zarezerowałam miejsce, bo nie było żadnego info i nie mogłam się dodzwonić do obiektu.

Zamek w Gniewie
Ważne było też dla mnie, żeby miejsce oferowało śniadanie lub w pobliżu była Żabka i jakaś knajpa, gdzie mogę zjeść kolację. Bardzo ułatwiało to logistykę.
Bez kryzysów się nie obejdzie
Nie jestem normalnie fanką takiego rozwiązania na problemy, ale ten wyjazd umocnił mnie w przekonaniu, że niektóre rzeczy trzeba przeczekać, na przykład zwątpienie, zmęczenie czy kryzys. Bo po deszczu zawsze wychodzi słońce, a nie ma co podejmować pochopnych decyzji. 😉
Pierwszego dnia miałam do pokonania 85 km i musiałam wjechać na wzgórza Trzebnickie. Jako że z reguły jeżdżę w okolicach Wrocławia, a okolice te są dość płaskie (co też uzmysłowiła mi ta wyprawa) to nie miałam dużego doświadczenia we wjeżdżaniu pod górkę. 😀 Do tego jak wyruszałam, było 30 stopni w cieniu, ten dzień należał więc do trudnych: często się zatrzymywałam, żeby odpocząć albo chociaż schować się na chwilę do cienia, bo słońce niemiłosiernie prażyło (przydałby się ogromny parasol przyczepiony do roweru, odporny na wiatr ;P). Do tego zdarzały się mocne porywy wiatru – tego dnia pierwszy raz doświadczyłam sytuacji, gdzie zjeżdżałam ze sporej górki i zwalniałam, nie pedałując. To nie jest normalne! 😛
Jako że było gorąco to też nieszczególnie miałam ochotę na większy posiłek, raczyłam się więc batonami, musami owocowymi i innymi drobnymi przekąskami. Jak dojechałam na miejsce po 8 czy 9 godzinach, byłam dosłownie zniszczona, a do tego prawie dostałam udaru słonecznego: było mi niedobrze, nie mogłam wcisnąć w siebie obiadu i kręciło mi się w głowie. Zaczynałam też dostawać jadłowstrętu, który trzymał mnie potem przez kilka dni. W pewnym momencie w trasie nawet pomyślałam, że ja już nie chcę tyle jeść. xD Obrzydły mi nawet frytki, których z reguły nie odmawiam. Nie było to jednak moje pierwsze doświadczenie z jadłowstrętem, wiedziałam więc, że prędzej czy później przejdzie. 😉

Walnęłam się więc na łóżko w pokoju hotelowym, z jedzeniem czekającym na biurku, i zadzwoniłam do Czarka, żeby się wygadać i nabrać sił, bo nie do końca wiedziałam co dalej. W takim stanie ciężko było mówić o dalszej drodze. Ale z drugiej strony, wiedziałam, że nie powinnam podejmować teraz decyzji, w końcu nocleg i tak był zarezerowany, dopiero następnego dnia mogłam zdecydować, czy jadę dalej, ale krótszą trasę niż planowałam, czy wracam do domu (byłoby z górki 😉 ).
Ostatecznie wybrałam pierwszą opcję: po tym jak siedziałam w pokoju do 12 i nabierałam sił. Udało mi się jeść coraz więcej, na tyle, że poczułam, że siły są, żeby przejechać 50 km, ale powolutku, na spokojnie (mus owocowy w takich sytuacjach wchodzi jak złoto, a są takie z białkiem, które mają więcej kalorii, więc dają więcej energii). Sprawdziłam czy nocleg jest dostępny w następnym miejscu, było kilka miejsc, ruszyłam więc w trasę i pokój zarezerwowałam dopiero w połowie drogi, jak wiedziałam, że na pewno dojadę. 😉
Więcej problemów czy wreszcie spokój?..
Kolejne 4 dni upłynęły bez większych problemów. Zdarzało się oczywiście, że myślałam sobie, że fajnie by było już nie jechać, a zająć się czymś innym, ale nie byłabym sobą, gdybym się poddała z tak błahego powodu. 😉 W trakcie przygotowania jeździłam często sama, do tego rozmawiałam codziennie z chłopakiem, nie czułam więc tak bardzo samotności – tylko w granicach normy. 😉
Krajobrazy na początku były inne niż we Wrocławiu – zamiast morza rzepaku przejeżdżałam często drogami przez pola pełne zbóż. Jechałam też często przez małe wioski, czasem przez lasy, czasem przez wzgórza. Na początku była to atrakcja, ale po jakimś czasie widoki te zaczęły robić się monotonne. Jazdę urozmaicały mi piękne konie lub stada krówek, a także szukanie wiatraków, do których mam sentyment i które nieustannie kojarzą mi się z podróżami. Do tego przejeżdżałam przez wioski o charakterystycznych czy śmiesznych nazwach jak Wenecja, Zwierzyniec czy Pomyje.

Przeprawa promem przez Wartę też była atrakcją i powodem niewielkiego stresu. Wyczytałam gdzieś w internecie, że prom kursuje tylko do godziny 16 i nie miałam pewności, czy dam radę dotrzeć tam na czas. Na szczęście pierwszy kryzys miał i swoje plusy – ponieważ skróciłam trochę trasę i nocowałam w Jarocinie, na przeprawę dotarłam koło 12, bo była kawałek za tym miastem. Nie było już więc stresu, że nie zdążę. Nie miałam tylko pewności, czy prom faktycznie będzie kursował i jak będzie wyglądała trasa przez las.
W gruncie rzeczy miałam dwie opcja – chciałam przeprawić się przy Czeszewie, ale w razie potrzeby mogłam też się wrócić i przeprawić przy Dębnie. Po wjeździe na drogę leśną do Czeszewa było pełno piasku i już zastanawiałam się czy się nie cofnąć, bo miałam dość prowadzenia roweru. Ale zauważyłam jadący z naprzeciwka samochód i kierowca zapewnił mnie, że piasek niedługo się skończy i zastąpią go betonowe płyty, a potem ubita ścieżka. Tak też się stało i mogłam odetchnąć z ulgą, schowana w cieniu drzew.

Jak dojechałam nad rzękę, spotkałam grupkę ludzi, którzy odpoczywali właśnie po pływaniu kajakami. Prom stał po drugiej stronie i nie było tam żywego ducha. Po kilku minutach cierpliwego czekania i rozglądania się wokół, zauważyłam, że na tablicy z godzinami działania przeprawy znajduje się numer telefonu, pod który zadzwoniłam i zaraz pojawił się kapitan promu. Nie będę może wspominać, że numer ten przyklejony był czerwoną taśmą klejącą, żeby był widoczny, a ja go na początku w ogóle nie zauważyłam. 😉 😛
Nie zakładałam, że w trakcie wyjazdu będę jakoś szczególnie zwiedzać, raczej spodziewałam się, że będę tak zmęczona, że nie będę miała na to siły. I tak faktycznie się zdarzyło. Wyszłam tylko przejść się po centrum Chełmna, małego miasteczka, które znajdowało się na okrutnym wzgórzu, pod które musiałam podjechać. 😀 Pomimo podjazdu znalazłam trochę siły, żeby połazić chwilę po mieście, bo nocleg miałam w centrum, a miasteczko było ładne i warte uwagi (i nieduże).

Tablica z informacjami o promie w Czeszewie
W trakcie całej trasy nie miałam żadnych usterek rowerowych – wszystko działało jak należy i nie było żadnych niespodzianek. Ale z drugiej strony można było się tego spodziewać – rower był co jakiś czas serwisowany, a do tego przejechałam na nim do tamtej pory ponad 6 tysięcy km i większych problemów nie sprawiał.
Trochę się obawiałam przed wyjazdem czy kolana dadzą radę, bo w ciągu ostatnich miesiącach trochę się odzywały. Ale na szczęście nie przesadzałam z dystansem w trakcie wyprawy i było ok. Pod sam koniec jednak odezwało się ścięgno Achillesa, które nigdy wcześniej nie bolało, a ostatniego dnia mocno dawało się we znaki (odpoczynek pomagał). Spodziewałam się, że będzie mnie bolał tyłek przy jeździe przez 7 dni bez żadnego dnia odpoczynku, ale zostałam mile zaskoczona i nie było z tym problemu. Jednak człowiek się przyzwyczaja do niewygody. 😉 Za to miałam sztywny kark i plecy bolały mnie coraz mocniej. Przez to rozciągałam się w hotelu, żeby trochę ten ból zmniejszyć i starałam się zmieniać pozycję w trakcie jazdy (umiejętność jazdy bez trzymanki bardzo pomaga!).

Ratusz w Chełmnie
Kryzys po raz drugi
Jednak żeby nie było zbyt łatwo, przedostatniego dnia przyszedł kolejny kryzys. 🙂 Miałam kilka sporych podjazdów do zrobienia – górki, pod które wjeżdżało się przez jakieś 30 minut z mocnym nachyleniem i nie widać było końca. Jechałam już kilka dni z rzędu, więc też zmęczenie zaczynało dawać się we znaki, trudniej było mi utrzymać prędkość czy po prostu jechać bez zatrzymywania się. Jak podjechałam pod drugą czy trzecią górkę, miałam problem z decyzją, gdzie mam zjeść obiad, bo najlepsza opcja była za górką, po zjeździe w dół, ale jakby się okazało, że knajpa będzie zamknięta (byłam w jakimś małym miasteczku) to musiałabym wrócić na górę, a wydawało mi się to już wyczynem nie do zrobienia. Widać więc było, że jestem mega zmęczona.
Ale pojechałam do tego miejsca, przyczepiłam rower, zamówiłam pierogi i siadłam przy stoliku. I jak tak siedziałam, to poczułam, że za chwilę zemdleję. W knajpie było ciepło, wyszłam więc na zewnątrz i schowałam głowę między nogami. Padało mi na głowę, ale było mi to obojętne. Nie miałam siły na nic i chciało mi się płakać. 😛 Czułam się naprawdę źle, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze i zostawił samego flaka. Przejechanie kolejnych 30 kilometrów wydawało się po prostu nierealne!
Ale pokierowałam się nowym mottem i postanowiłam to przeczekać. Poszukałam wsparcia u Czarka i Iwony, przyjaciółki z dzieciństwa, z którą dzieliłam miłość do przejażdżek rowerowych. Oboje bardzo mi pomogli, wsparcie w takich kryzysowych sytuacjach jest mega ważne. 😉
Powoli wciskałam w siebie pierogi, popijając izotonikiem. I zaczęłam obmyślać backup plan, a potem plan backupowy to backup planu. I to też mnie uspokoiło i dało poczucie, że przecież wystarczy skupiać się na najbliższym odcinku trasy, a nie całych 30 km. Znalazłam trasę na skróty, krajówką i nocleg po 10 km z dostępnym pokojem, a potem po kolejnych 10 km. Miałam więc opcje, żeby w razie czego się zatrzymać. Zrobienie 10 km bez większych przewyższeń nie jest przecież czymś niemożliwym dla osoby z moją kondycją.

I w ten sposób, nabierając sił i obmyślając potencjalne scenariusze, zaczęłam widzieć, że nie zatrzymam się w tym miejscu. Brakowało mi tak niewiele do osiągnięcia celu, że nie mogłam pozwolić na to, żeby się poddać. Poza tym, jeśli teraz bym zrezygnowała, to moja duma nie pozwoliła by mi na to, żeby zupełnie odpuścić i musiałabym za jakiś czas znowu wybrać się w tą trasę, a to dopiero wydawało mi się zbyt dużym wysiłkiem! xD Zostało mi przecież tylko 100 km do Gdańska, a co to jest dla mnie?!
I z takim podejściem ruszyłam dalej, powolutku jadąc do przodu, do Gniewu, gdzie miałam ostatni nocleg. Dbałam o to, żeby jeść i odpoczywać. Miałam jeszcze czas, żebym nie musiała jechać bardzo szybko, liczyło się dotarcie do celu, a nie prędkość.
A miało być z górki
Ostatni dzień miał być w miarę po płaskim, liczyłam więc że będzie prosto i zwinnie. Okazało się jednak, że były podjazdy, bo „płasko” to było określenie Iwony, która znała tą trasę, ale była przyzwyczajona do jazdy po województwie pomorskim, które ma więcej górek niż Wrocław. 😀 Do tego znowu wiało tak mocno, że zwalniałam, jadąc z górki. Tym sposobem z 6 h prognozowanej jazdy (oparte na poprzednich dniach) zrobiło się 8,5 h. Często się zatrzymywałam, żeby odpocząć, do tego zjadłam właściwie dwa mniejsze obiady w trasie (i trzeci w Gdańsku), żeby mieć siłę na dalszą jazdę. Trasa wydawała mi się ciągnąć w nieskończoność…
Jak byłam już w granicach Gdańska, totalnie nie miałam siły, wyprzedzali mnie nawet staruszkowie na rowerach, tak wolno jechałam. xD Ale nie poddałam się, zajechałam jeszcze do Gdańska Głównego, żeby zrobić pamiątkowe zdjęcie z Neptunem, jednym z najbardziej charakterystycznych zabytków Gdańska. I byłam strasznie dumna, że dałam radę pomimo kryzysów, wiatru i upału. 🙂 Nie miałam wtedy jeszcze siły, żeby się cieszyć tym wyczynem, ale byłam dumna! 😀

A może kolejna wyprawa? 😉
Już przed wyjazdem zastanawiałam się, czy po przejechaniu tych wszystkich kilometrów będę miała dość roweru, czy raczej będę od niego uzależniona i będę planować kolejny wyjazd. 😀 I tak właściwie doznałam wszystkiego po trochu. 😀 Nie ciągnęło mnie, żeby codziennie wsiadać na rower, ale chciałam dalej na nim jeździć i jak tylko Czaro zażartował, kiedy wspominałam wyjazd do Bieszczad, że mogłabym wybrać się tam rowerem, to spodobał mi się ten pomysł. 😀 Nie teraz oczywiście, może bardziej za rok, jak już trochę odpocznę. 😉 Mam więc to z tyłu głowy jako coś realnego do osiągnięcia, zwłaszcza, że jest to podobny dystans, tylko niestety bardziej pod górkę. Trzeba by więc popracować nad kondycją i powjeżdżać częściej na te wzgórza Trzebnickie… 😉
Następnym razem tylko muszę pamiętać, żeby zabrać dodatkowe gumki do słuchawek, bo jedną zgubiłam w trakcie jazdy i musiałam kupić nowe słuchawki – na szczęście w mieście, gdzie miałam nocleg były sklepy z RTV i dorwałam tanie słuchawki, jednak jakość była trochę gorsza. W Zdunach, gdzie miałam pierwszy nocleg, przydałaby się też wtyczka na komary, bo jakoś dostawały się do pokoju pomimo zamkniętego okna i trochę mnie pożarły.

Gniew, ulice w centrum
Zmienił mnie ten wyjazd, chociaż ciężko jest mi powiedzieć w jaki sposób. Mam po prostu wrażenie, że do Gdańska dotarła inna „ja”. 😀 Cieszyłam się bardzo, że udało mi się zrealizować ten cel pomimo tego, że łatwo nie było. Jeśli nie możesz się zdecydować czy wyruszyć w dłuższą trasę to zdecydowanie polecam, jest to bardzo fajne doświadczenie. 🙂
Co ciekawe, bardziej mnie stresował powrót pociągiem do Wrocławia niż przejechanie całej Polski (chociaż jak wyjeżdżałam to miałam trochę kolana z gumy, ale to szybko minęło). Obawiałam się wejścia po schodkach do pociągu z takim obciążeniem bagażnika – nie dałabym radę podnieść roweru do góry, bo by mnie zniosło do tyłu i bym się wywaliła. Z drugiej strony na stacji, gdzie miałam wsiadać, pociąg stał planowo tylko minutę, więc nie wiedziałam, czy będę miała czas zdjąć sakwy, a zdarzało się, że się zaklinowały i chwilę to trwało. No i nie wiadomo, w którym miejscu zatrzyma się pociąg i twój wagon, a z rowerem nie można wejść do któregokolwiek wagonu, musi to być ten konkretny, w którym są stojaki na rowery. Znajdowałam co chwilę nowe przeszkody i zestresowało mnie to bardziej niż 7-dniowa wyprawa. 😀 Ostatecznie tata pomógł mi wnieść rower, więc poszło sprawnie. Ale zarówno przy wejściu do pociągu jak i przy wyjściu, ktoś zaoferował mi pomoc, więc tak czy tak dałabym radę. Nie ma to jak samemu stwarzać sobie problemy. 😉 Jak widać, wszystko zależy od podejścia… 🙂
Nisia

Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.
Posty, które mogą Ciebie zainteresować: