Wspinaczka po skałach w Hiszpanii

Pod koniec 2017 roku wybrałam się na wspinaczkę do Hiszpanii. Był to wyjazd zorganizowany z zapewnionym noclegiem, sprzętem, częścią posiłków i przejazdami na miejscu. Pierwszy raz wspinałam się w skałach i było to niesamowite przeżycie, zwłaszcza w takich okolicznościach przyrody.

Wspinaliście się kiedyś na ściance? Ja zaczęłam kilka lat temu i wciąż się wspinam, chociaż mało regularnie i w międzyczasie były mniejsze i większe przerwy (nawet roczne!). Wspinanie jest super, bo można pokonać bariery nakładane przez nasz własny umysł, do tego sprawdzić swoją wytrzymałość i poprawić kondycję. Strasznie mnie to wciąga, chociaż wciąż nie mam swoich butów ani sprzętu. 😛

Mam za to wymówki, by jeszcze nie wydawać na nie pieniędzy. Jedna jest taka, że na ściankę trzeba chodzić parami, bo ktoś musi nas asekurować, więc potrzebuję partnera. Kiedyś chodziłam z chłopakiem, ale przestało to do niego przemawiać (ma lęk wysokości), a z kumplem, z którym wychodzę na wspinanie ciężko czasem znaleźć dogodny termin. Nie wiadomo więc czy długo jeszcze będę się wspinać (brak czasu to wymówka idealna do wszystkiego). Raz nawet byłam w sklepie i przymierzałam buty, ale zapomniałam obciąć paznokcie u stóp, co jest w tym wypadku bardzo ważne, bo buty wspinaczkowe powinny być dość obcisłe. 🙂

I w sumie tu kończą mi się powody… będę musiała w końcu się zmobilizować. 😉

Nie o tym miało być w każdym razie. 😛

Wspinaczka na ściance to jedno, za to wspinaczka na skałach z pięknym widokiem za plecami i słońcem świecącym w plecy to zupełnie inne doświadczenie. 🙂 Z jednej strony wydaje się, że skała, na którą się wspinasz, jest wyższa niż w rzeczywistości, bo do tego dochodzi wysokość pagórka, na którym często znajdują się skały. No i cała przestrzeń za Tobą jest tak ogromna, że stajesz się malutkim istnieniem na wielkiej formacji skalnej. Taka mała kolorowa plamka na szarym tle – to Ty. 😉

Zorganizowany wyjazd wspinaczkowy

Szukając takich doświadczeń, w 2017 pojechałam na kurs wspinaczkowy do Hiszpanii. Mieszkaliśmy kawałek od Walencji w małej mieścinie zwanej Oliva. Uczył nas i opiekował się nami Kuba, który był instruktorem mieszkającym w Polsce i wynajmującym dom w Hiszpanii. Organizował i inne wyjazdy i współpracował z innymi instruktorami – nie będę wchodzić w szczegóły, bo nie jestem pewna jak to wyglądało.

Nasz wyjazd wyglądał tak, że sami kupowaliśmy bilety na przelot, Kuba odebrał nas z lotniska, zapewnił nocleg, obiadokolacje, szpej (dla niewtajemniczonych: sprzęt 😉 ) oraz przejazdy na miejscu – całkiem dobry deal i drogo nie było. W Hiszpanii spędziliśmy 6 dni, na wspinie bodajże 5.

Było nas 8, dwie osoby często szły na trudniejsze drogi, bo chłopacy byli drugi raz na wyjeździe i mieli za sobą znaczące doświadczenie we wspinaniu. Wstawaliśmy wcześnie rano (6 albo 7, więc prawie środek nocy 😛 ), jedliśmy wspólnie śniadanie, robiliśmy kanapki i jechaliśmy na wspin. Wracaliśmy wieczorem, koło 19.

Wspinanie się po skałach w terenie to naprawdę niesamowita rzecz – nie dość, że adrenalina jest na wyższym poziomie (wpinki również 😉 ), to towarzyszą nam zupełnie inne bodźce – ptaki śpiewają, wiatr hula, słońce grzeje (zwłaszcza w słonecznej Hiszpanii!), a potem chowa się malowniczo za góry.

Czegoś się nauczyłam

Na ściance wchodziłam tylko „na wędkę”, czyli z asekuracją od góry – jak odpadniesz od ściany, spadasz niedługo, bo lina jest zawieszona na najwyższym punkcie drogi wspinaczkowej. W Hiszpanii nauczyłam się wchodzić z asekuracją od dołu, co zwiększa ryzyko oraz długość lotu jak odpadniesz, ponieważ spadasz do najbliższej wpinki (poniżej Ciebie), a potem jeszcze kawałek (czyli łącznie odległość od Ciebie do wpinki x2). Jest to większa frajda i więcej adrenaliny.

Nauczyłam się kilka sztuczek przydatnych na skale, na przykład jak przepiąć się, używając repsznura, kiedy to jakimś cudem udało mi się zaplątać linę o karabinek. 😉 Trochę mi wtedy ciśnienie podskoczyło – szczerze mówiąc to nawet bardzo, bo było już późno i mieliśmy właśnie wracać, a ja zostałam sama 20 metrów nad ziemią z poplątaną liną i bez zielonego pojęcia, co robić. Na pytanie „co się stało?” nie byłam w stanie odpowiedzieć, bo wydawało mi się, że zrobiłam wszystko jak należy. Było późno, zmęczenie zdążyło mnie już dopaść – tak samo jak bezradność.

Na szczęście szybko zostałam ogarnięta – Czaro miał akurat pod ręką teleobiektyw, udało mu się uchwycić poplątaną linę między moimi nogami 😀 i zrobić zdjęcie z dużym przybliżeniem. Widząc zdjęcie, Kuba chyba stwierdził, że nie da się jej odplątać i poprowadził mnie z ziemi, jak mam się przepiąć na repsznur o grubości sznurówki. Jak powiedział za pierwszym razem, że ta sznurówka, którą wszyscy nosili przywiązaną do uprzęży będzie moim ratunkiem i mam na niej zawisnąć to zaczęłam się śmiać!… Tylko, że on nie żartował. 😛 😀 Musiałam przewiązać się na repsznur, odwiązać linę, a potem przywiązać się z powrotem, już w odpowiedni sposób. I w całym tym stresie (to chyba było drugiego dnia wyjazdu) uważać, żeby lina mi nie spadła, bo wtedy to już bym tam została. 😉

Udało mi się też podszkolić technikę i zacząć poruszać się zwinniej po ścianie. Był to mój pierwszy wspin w terenie, więc fajnie było tego doświadczyć pod okiem instruktora – nie tylko okoliczności są tutaj inne, po skale po prostu wspina się inaczej niż na ściance, chociażby dlatego, że tarcie jest większe (w zależnosci od rodzaju skały). No i chwyty trzeba szukać samemu, bo nie są w żaden sposób oznaczone.

Co mi się podobało

Napewno piękne miejsca – wspinanie w Hiszpanii w listopadzie to był genialny pomysł! Nie dość, że nie było zbyt zimno w ciągu dnia to jeszcze udało się załapać trochę gorącego słońca, podczas gdy we Wrocławiu królował już paskudny smog, więc miasto wyglądało dość smutnie i skłaniało do stanów jesienno-depresyjnych. 😉

Miejscówki w okolicach Walencji były spoko, nie spotkaliśmy zbyt wiele ludzi, więc nie trzeba było się z nikim przepychać na ścianie. Widoki całkiem niezłe, można było zatrzymać się i próbować przyzwyczajać do wysokości. Sama nie wiem tak naprawdę co jest lepsze – wchodzenie na górę bez zastanawiania się, jak wysoko nad ziemią się znajdujesz, żeby strach nie zdążył Ciebie oblecieć czy właśnie zerkanie w dół, żeby jakoś oswoić się z tym, że daleko masz do podłogi. 😉

Trafiła nam się też całkiem fajna grupa ludzi, z którymi wyjechaliśmy. Ja oczywiście jako urodzony introwertyk jestem mało gadatliwa w takich sytuacjach, ale dobrze się z nimi czułam. 🙂 Wszyscy byli na luzie, mieli poczucie humoru i zbliżyło nas te kilka dni spędzonych razem.

Plusem było to, że nie musielismy się martwić o przejazd, jedzenie czy znajdowanie odpowiednich skał, bo wszystko to mieliśmy zapewnione.

Co mi się nie podobało

Ogólnie myślę, że wyjazd mi się podobał, chociaż było kilka niedociągnięć. Z takich praktycznych rzeczy to w pokoju w nocy było strasznie zimno, bo w listopadzie w nocy temperatura dość mocno spada, a hiszpańskie domy sezonowe nie są z reguły przygotowane na takie sytuacje. Miałam ze sobą ciepły śpiwór, ale problem był taki, że nad ranem wszystko było mokre, bo było dużo wilgoci i skraplała się woda (z powodu dużych różnic temperatur i braku porządnego ogrzewania…?), więc tak czy tak marzłam dość mocno.

Miałam duże opory, aby o tym wyjeździe pisać, ponieważ nasza grupa miała małe przygody z kiepską organizacją, a także być może celowym zagraniem. Nie wiedziałam sama, jakie mam ogólne odczucia co do wyjazdu. Po Kubie obecnie słuch zaginął, namieszał dość mocno, chyba wyłudził hajs, innym instruktorom ponoć nie zapłacił i zostawił za sobą dużo niezadowolonych kursantów. :O

Zaczynając od początku, był tylko jeden instruktor na 8 osób, co znaczyło, że wszyscy nie mogli wspinać się na raz, kiedy uczyliśmy się nowych rzeczy. W praktyce znaczyło to tyle, że przez cały dzień nie wspięłam się więcej niż 3-4 razy. Ostatniego dnia to już w ogóle była przesada, ponieważ wspięłam się tylko 1 raz (!), bo Kuba źle wyliczył sprzęt, oddał parze doświadczonych chłopaków prawie cały szpej, pozwolił im pójść na dość daleko położony wielowyciąg i pozostali musieli sobie radzić z tym co nam zostało.

Do tego tamtego feralnego dnia uczyliśmy się wielowyciągów, co jest bardziej skomplikowane i Kuba nadzorowywał każde przepięcie. Znaczyło to, że przez 30 minut albo i więcej czekaliśmy na jednym odcinku aż instruktor do nas zejdzie i przypilnuje. Twoje życie od tego zależy, bo musisz odwiązać zupełnie linę, a potem przywiązać ją jeszcze raz, więc jak źle to zrobisz to może się to bardzo nieprzyjemnie skończyć, jeśli odpadniesz od ściany. 😉 Niestety trochę to zajmuje, bo nawet jeśli przećwiczyło się przepięcie na ziemi, to jak już wisisz na skale, chcesz się upewnić 100 razy, czy wszystko napewno się zgadza. I tak kilka razy w ciągu dnia. Zdążyłam zgłodnieć i zmarznąć, bo bluza została na dole, słońce przestawało grzać, a ja praktycznie się nie ruszałam.

Ten dzień był moim zdaniem porażką. Lepiej chyba było pilnować każdą parę osobno, a nie kazać wszystkim wchodzić razem – inni mogli by wtedy wejść na łatwej drodze obok, żeby nie stać bezczynnie. Nie mówiąc o tym, że na najwyższym punkcie w pewnym momencie staliśmy w 5 osób na półce, która miała nie więcej niż 1 m2 (jestem święcie przekonana, że nawet mniej, bo niektórzy musieli wisieć jakiś czas na skale).

Organizacja czasem leżała, ale to zapewne kwestia tego, że Kuba próbował wszystko sam ogarniać. Miał wiedzę o wspinaczce i był pomocny, ale jednak ciężko jest ogarnąć 8 osób, do tego odbierać telefony czy sprawdzać maile. Człowiek może mieć podzielną uwagę, ale jednak ma swoje ograniczenia.

Na sam koniec wyjazdu Kuba stwierdził, że może wziąć od każdego Euro, które nam zostały i zrobić przelew w złotówkach na nasze konta. My z Czarkiem nie byliśmy zainteresowani, ponieważ nam Euro i tak się przyda z powodu częstych wyjazdów, a poza tym jakoś nie podobała mi się taka sytuacja. I w sumie miałam rację, bo wszyscy czekali na hajs kilka miesięcy, instruktor najpierw się nie odzywał, a potem miał wymówki, że telefon zgubił, nie ma informacji komu ile ma przelać, etc, etc. Ostatecznie ludzie dostali z powrotem swoje pieniądze. Ale potem więcej było podobnych albo i gorszych sytuacji, gdzie ponoć okazywało się, że lot powrotny do kraju nie został wykupiony i kursanci musieli sami za niego zapłacić i to z dnia na dzień, mimo iż miał być wliczony w cenę wyjazdu. Nie brałam w tym udziału, więc nie będę potwierdzać ani o wszystkim pisać, ale sporo było na forum negatywnych opinii, więc coś w tym musi być.


Chciałabym jeszcze pojechać za granicę na podobny wyjazd, fajnie było nauczyć się czegoś nowego, spędzić fajnie czas z nowo poznanymi osobami, wspinać się w pięknych miejscach i robić to pod okiem doświadczonej osoby. Po tej sytuacji mam trochę opory, bo jednak nie chciałabym wydać hajs na to, aby patrzeć jak inni się wspinają albo denerwować, że instruktor nie ma dla mnie czasu. Nie mówiąc o tym, że jednak na skałach można się zabić, jak człowiek źle się przypnie i coś nie zadziała. 😉 Zobaczymy więc, czy coś z tego wyjdzie, na razie nie spieszę się z decyzją, chociaż bardziej chyba chylę się do tego, żeby taki wyjazd powtórzyć. 🙂

Jeśli szukacie nowych wrażeń to zdecydowanie polecam wspinaczkę – czy to na ściance wspinaczkowej czy na skałach. 🙂

Nisia

Photo by instagram.com/czesu

Szukasz inspiracji na kolejną podróż? Chcesz poczytać o konkretnym miejscu? Zajrzyj tutaj.

Posty, które mogą Ciebie zainteresować:

5 myśli na temat “Wspinaczka po skałach w Hiszpanii

  1. Tyle przygód, a tak późno o tym opowiadasz 🙂
    Na razie jako chodzący inkubator, a potem dozownik mleka, u mnie wspinaczka kończy się na oglądaniu BNT na YouTube.
    Może kiedyś, z dziećmi się wybierzemy, ale chyba najpierw odhaczmy miejskie ścianki.
    Pozdrawiam,
    Rutinario

Dodaj komentarz