Poprzednio pisałam, że meksykańskie jedzenie wcale nie jest takie ostre za jakie uchodzi, bo często jest to zasługa sals, które dodaje się po podaniu potrawy. Było też o poxu – bardzo mocnym alkoholu na bazie kukurydzy, który potrafi powalić i zamienić człowieka w zombie na następny dzień. 😉
Dziś będzie o tortilli tak popularnej w Meksyku, mezcalu, jedzeniu ulicznym oraz dziwnych przysmakach (no i kilka innych rzeczy extra 😉 ).
* Na głównym zdjęciu huevos rancheros, czyli jajka sadzone w sosie – popularne meksykańskie danie
Tortilla na tysiąc sposobów
W Meksyku prawie do każdego dania dodawana jest tortilla w różnych formach – czasem bez żadnych urozmaiceń na osobnym talerzyku, czasem smażona i chrupiąca, niejednokrotnie znajduje się w daniu pokruszona na małe kawałki, a czasem w tortille zapakowane są składniki (burito albo empanadas). Jeśli nie jest głównym składnikiem dania, to pojawiają się chociaż jej szczątkowe ilości, przynajmniej do ozdoby dania.
Nie jest to tortilla pszenna jaką znamy w Polsce z supermarketu czy McDonaldsa – ta meksykańska była zdecydowanie mniejsza i zrobiona z masy bądź mąki kukurydzianej. Była dobrą alternatywą do chleba w naszym kraju.
Tego na przykład się nie spodziewałam, zamawiając tostadas con pollo (patrz zdjęcie niżej) – w Hiszpanii zamawiając „tostadas” dostałam mniej więcej tosty. 🙂 No, ale tutaj był Meksyk, tu chleba nie było i mam wrażenie, że wszystko jest robione po swojemu. 😉
Dziwne przysmaki
W San Cristobal de las Casas w stanie Chiapas zdarzyło mi się pochrupać smażone koniki polne. Było to najdziwniejsze co do tej pory jadłam, nie mogłam więc odmówić. 😉
Jak smakowały? Właściwie to czuć było głównie limonkę, którą były pokropione. Za to mocno chrupały między zębami, nóżki się odrywały i z każdym kęsem myślałam o tym coraz bardziej. Z każdym kolejnym owadem, który wkładałam do ust, przypominałam sobie coraz intensywniej, że jem koniki polne, za którymi ganiałam jako dziecko wśród wysokich traw na podwórku. I po kilku stwierdziłam, że zdecydowanie wystarczy mi już tych nowości, zwłaszcza, że wielkich walorów smakowych nie miały (może zjadłam ich za mało, żeby je docenić! 😉 ).
Z takich mniej dziwnych rzeczy (ale wciąż nie do końca zwyczajnych jak dla mnie) jadłam jeszcze świńskie ucho smażone na głębokim oleju. Pisałam o tym przy okazji wizyty w Kanionie Sumidero, ale przypominając – świńskie ucho było twarde i ociekające tłuszczem, ale przypomniało mi smak dzieciństwa, czyli skwarki ze słoniny. 😉
W jednym pubie w San Cristobal, gdzie rozbrzmiewały klimatyczne dźwięki meksykańskiej muzyki, na ścianie wisiała płachta pokazująca wsparcie dla Zapatystów, a na scenie siedział młody człowiek śpiewający po hiszpańsku i przygrywający na gitarze, mój towarzysz podróży zamówił Micheladę.
Było to gorzkawe piwo z kilkoma dodatkami – w szklance bodajże znajdował się pikantny sos, górny brzeg szklanki posypano cukrem i polano limonką. Na mnie zrobiło niezbyt dobre wrażenie (eksplozja wszystkich smaków pokonała moje kubki smakowe, które dość szybko się poddały i odmówiły współpracy), a na znajomym raczej też, bo nawet nie wypił połowy. 😉 Jest to piwo dla odważnych oraz tych co nie boją się dziwnych połączeń smakowych.
[W tym miejscu muszę zaznaczyć, że nie lubuję się w dziwnych piwach – w pubie z reguły biorę jasny lagier, nie miodowy, nie pszeniczny, nie ciemny – tylko jak najbardziej zwykły. Nie zamawiałam nigdy żadnego piwa z ziemniaka czy fińskiego filtrowanego przez szyszki ławca, które swoją drogą jest ohydne. 😉 Mogę więc nie być najlepszym sędzią niestandardowego piwa.]
Restauracje vs jedzenie uliczne
Wyjeżdżając do Meksyku, miałam świadomość, że muszę uważać na mój – i tak delikatny już – żołądek. Zabrałam więc ze sobą z Polski wiśniówkę „na odkażanie” i popijałam codziennie rano i wieczorem jeden łyczek (wypróbowane już wcześniej w Maroko). I być może jest to tylko siła sugestii, ale mnie to nie przeszkadzało, bo działało! 😉 (i nie przemieniło mnie to w alkoholiczkę! 😀 )
Czułam się całkiem dobrze i przez prawie miesiąc pobytu w tym kraju klątwa Montezumy nie dopadła mnie na poważnie ani razu. Raz kiepsko się czułam (nie jestem pewna czy to problemy żołądkowe czy zmęczenie) i czasem żołądek dawał o sobie znać, ale to samo zdarza mi się nawet jak jestem w Polsce. 🙂
Będąc w Meksyku grzechem byłoby ani razu nie spróbować jedzenia kupionego na straganu ulicznym bądź na targu. 😉 Najlepiej upolować jest coś przygotowywanego na Twoich oczach, co szybko schodzi i czym zajadają się lokalni mieszkańcy. To jest prawdziwe zapoznawanie się z kulturą kraju, w którym jesteś! 😉
[Trzeba liczyć się z tym, że to co kupimy, może nam zupełnie nie posmakować – ale to się może przecież zdarzyć nawet w najdroższej restauracji, a kupując na straganie, nie stracimy wiele pieniędzy.]
Propo alkoholu, przypomniał mi się jeszcze jeden wymysł Meksykan, a mianowicie Mezcal – narodowa wódka z agawy o słomkowym kolorze (wikipedia uczy, że rodzajem mezcalu jest tequilla). Moim zdaniem nie jest to zbyt dobry alkohol (przyzwyczaiłam się do jego smaku, kiedy skończyła się wiśniówka i coś trzeba było pić dla świętego spokoju 😉 ). Znajomi w Polsce, których poczęstowałam po powrocie też podzielali moje zdanie!
Urozmaiceniem jest wrzucona do butelki niezbyt urodziwa gąsienica! Lepszego klimatu dodaje skorpion, którego też można znaleźć w mezcalu, jeśli człowiek dobrze rozejrzy się po sklepach. Niestety jakimś cudem nie mam zdjęcia butelki, proponuję więc zajrzeć do podlinkowanej wyżej wikipedii, gdzie można zobaczyć wstrętne robaki, które nierzadko znajdują się w środku. 🙂
Z takich bardziej normalnych rzeczy – posmakowała mi też bardzo pasta zrobiona z czerwonej fasolki oraz chipsy z bananów, na przykład o smaku limonki i chilli. Na zdjęciu chipsy kupione w sklepie, ale najlepsze były te sprzedawane na placu w małych miastach i zapakowane w woreczek bez żadnej etykietki (czyli generalnie niewiadomego pochodzenia :O ).
Tutaj znajdziesz spis kosztów mojego wyjazdu do Meksyku z praktycznymi informacjami.
Nisia
* Na ostatnim zdjęciu zajadam się lodami nazwanymi po angielsku „tuna”, czego głównym znaczeniem jest „tuńczyk”. Zaintrygowało mnie to i musiałam spróbować. Okazało się jednak, że lody nie miały nic wspólnego z rybą, bo to samo słowo używane jest zamiennie dla opuncji. 😉
Inne posty, które mogą Ciebie zainteresować:
Koniki polne nie brzmią tak źle… Chyba 😛
Też mi się tak na początku wydawało 😉
Myślę, że są gorsze rzeczy do zjedzenia 😛
Na pewno smacznie i na ostro
Weszliśmy na wpis, bo cała nasza rodzina lubi meksykańskie jedzenie, ale od momentu, kiedy napisała Pani o konikach polnych, nie jesteśmy już tego tacy pewni 😉 Ciekawy wpis. Pozdrawiamy z Kataru. swiatbratija.wordpress.com
Hehe, ale koników polnych nie je się wszędzie w Meksyku i nie na każdej ulicy. 🙂